Lubię miejsca zwykłe. Fanką muzeów też nie jestem. I chociaż
zawsze miło jest zobaczyć osławiony zabytek znany ze zdjęć, który na żywo
(przeważnie) robi jeszcze większe wrażenie, moim ulubionym zajęciem podczas
pobytu w każdym nowym miejscu jest szwędanie się uliczkami, na których nie jest
postawiona ani jedna kropka z listy „must see”. Wchodzenie do sklepów z
lokalnymi wyrobami, chodzenie po parkach, górach, mostach i wszystkim tym, co
dla tubylców jest zwyczajnym elementem krajobrazu; miejscami, które mijają
codziennie w drodze do pracy.
Granada w szczególności zachwyciła mnie swoimi wąskimi i uroczymi uliczkami.
Codziennie podczas gdy dziewczyny były na uczelni, zostawiałam mapę w
mieszkaniu i szłam na spacer w miejsce, którego jeszcze nie odwiedziłam. Zaułki,
obdarte kamieniczki, kolorowe ściany i małe okienka. Gdzieniegdzie pomysłowe
graffiti. Wszystko to nadaje Granadzie niesamowity klimat, a gdy zboczy się z
głównej, zatłoczonej ulicy w jakąkolwiek mniejszą, czas zdaje się zwalniać dwa
razy. W powietrzu czuć zapach mieszanki owocowych herbat, z małej knajpki płyną
rytmy flamenco, a Hiszpanie niespiesznie spacerują z uśmiechem na ustach.
To właśnie jest w podróżowaniu najfajniejsze. Owszem, super móc się pochwalić
zdjęciem z dziedzińca Alhambry. Myślę, że większość rodowitych mieszkańców
Granady by tego nie zrobiła, bo nawet nigdy tam nie była. Jednak dla mnie o
wiele lepszy i mocniejszy efekt daje podążanie tym samymi ścieżkami co lokalsi;
za ładny uśmiech nietrudno wkupić się w ich łaski, a jakże satysfakcjonujący
jest obiad w lokalnej, zupełnie nieturystycznej knajpce z równie
nieturystycznymi cenami, za to pysznym jedzeniem.
Na koniec filmik, z nadzieją, że kogoś zainteresuje i pomoże oddać klimat miasta.
Filmowiec ze mnie jak z koziego zadka trąba, więc z przymrużeniem oka ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz