Niebo jest całkiem nocne, zegarek wskazuje 4.40 rano. Mimo
tego dworzec PKP jest pełen ludzi. Wczołguję się do pociągu i nieprzytomnie
przesypiam całe trzy godziny drogi do Warszawy. W kolei miejskiej jadącej na
Okęcie staram się już być w miarę przytomna. Lubię lotniska, tak samo jak lubię
obserwować podróżnych, goniących przez halę z plecakami i wielkimi walizkami.
Zawsze tworzę sobie w głowie całą historię gdzie i po co jadą.
Kupuję zdecydowanie za drogą kawę i siadam w kącie na
podłodze z książką. O dziwo, kolejne trzy godziny czekania na lot mijają o wiele
szybciej niż mogłabym się spodziewać, mimo że mam sobie do zaoferowania jedynie
własne towarzystwo. Bramki, krótka kontrola, a później perspektywa niemal
czterech godzin w samolocie. „Dobrze, będzie w miarę wygodnie, zgrałam sobie
dwa kilo świeżej muzyki, posłucham w spokoju”, przechodzi mi przez głowę.
Guzik. Nie wyłączyłam odtwarzacza po naładowaniu i w ciągu nocy zdążył pozbyć
się całej mocy. Lot mija na zmianę na spaniu i słuchaniu gaworzenia dwuletniej
Hiszpaneczki siedzącej przede mną na kolanach u mamy i zaczepiającej mnie co i
rusz z zawadiackim uśmiechem i mamrotem, połączonym z nieustanną próbą złapania
mnie za dreda. Nawet nie wiem w jakim języku jej odpowiedzieć, więc tylko się
uśmiecham.
Lądujemy w Madrycie. Podczas błądzenia po lotnisku zagaduję
parę osób, pytając którą linią metra dostanę się na dworzec południowy.
Zaczepieni Hiszpanie niezbyt chętnie posługują się językiem angielskim. W
międzyczasie rozmieniam pieniądze w aptece, znajduję stację metra i kupuję
bilet. Po 40 minutach wysiadam na Estacion Sur, gdzie idę prosto do kasy
biletowej. W okienku starsza kobieta, niezbyt chętnie i dobrze posługuje się
angielskim, ale rozumie wszystko co mówię. Pytam o najbliższy autobus do
Granady; odpowiada, że następne godziny są już pełne, wolne miejsca zostały
dopiero na godzinę 19. Patrzę na zegarek – jest 16.20. I tak nie mam wyjścia:
do Granady jest jeszcze 400 km, choćbym bardzo chciała, małe szanse, żebym
zdołała pokonać taki dystans stopem zanim zrobi się ciemno (a kamizelki
odblaskowej oczywiście nie wzięłam…). Kupuję bilet i zastanawiam się co robić
przez taki kawał czasu. Przecież nie będę siedzieć na dworcu, idę w miasto!
Jak się okazuje, okolice dworca południowego nie są zbyt
piękne i prawdę mówiąc nie za bardzo jest się nawet gdzie przejść. Jakieś
zakłady przemysłowe i inne miejsca pracy, obok ekspresówka. Wchodzę na
znajdujące się przy dworcu wzgórze, słońce przyjemnie grzeje, chwilami nawet
praży. Z góry fajnie widać panoramę miasta. „Jesteś w Hiszpanii, ej. Sama.
Przecież to świetny powód do jarania się!”. Włącza mi się myślotok i błądzę
uliczkami z głupim uśmiechem na twarzy. W pewnym momencie nie do końca wiem
gdzie jestem i bardzo mi się to podoba.
Na dworcu podładowuję jeszcze telefon i idę szukać
stanowiska. Strasznie dziwnie jest to wszystko oznaczone – niby jasno i prosto,
ale jednak nie do końca. Co i rusz zaczepia mnie jakiś hiszpański turysta i
zadaje kompletnie niezrozumiałe pytanie. Schemat zawsze ten sam: hiszpański
bełkot ze znakiem zapytania na końcu, na co odpowiadam po angielsku, że nic nie
rozumiem. Wtedy osoba macha ręką i sobie idzie lub przechodzi na angielski, a
ja nadal nie potrafię pomóc. Wydawało mi się zawsze, że w krajach południowych
blondynki z niebieskimi oczami i za dużym plecakiem raczej nie są uznawane za w
jakikolwiek sposób zorientowane tubylczynie. A jednak.
W końcu jakaś sympatyczna dziewczyna z futerałem z altówką
pomaga mi ogarnąć skąd odjeżdża mój autobus.
- Tylko wiesz, nie jestem tego na sto procent pewna. Idź tam
i sprawdź, a jeśli się myliłam, wróć tutaj i wtedy stanę na głowie, ale ci
pomogę!
Na szczęście nie jest to konieczne.
Kolejnych 5 godzin drogi przede mną. Ledwie już widzę na
oczy, ale ani mi w głowie narzekanie. Dziewczyna siedząca przede mną o coś
pyta, ja nie rozumiem. Płynnie przechodzi na angielski, zamieniamy parę zdań,
zdawkowe uprzejmości, ale rozmawia się całkiem miło. Gdy po kilku godzinach
wjeżdżamy do Granady, ponownie odwraca się do mnie i pyta gdzie chcę dotrzeć w
mieście.
- Gdzieś w okolice Puerta Real, ale nie mam pojęcia gdzie to
jest.
- Bo pomyślałam, że mogłybyśmy wziąć razem taksówkę, byłoby
łatwiej i taniej.
- Jasne. Możemy też sprawdzić nocne autobusy, wiem, że coś
jedzie z dworca do centrum. Zorientujemy się na miejscu.
Oczywiście żadnego autobusu na rozkładzie jazdy nie ma. Dla
pewności zaczepiamy jeszcze jakąś hinduską parę.
- Przepraszam, nie wiecie może czy jedzie stąd jakiś nocny
autobus w okolice centrum?
- Nie wiemy, czekamy właśnie na taksówkę.
- O, to może zabierzemy się z wami?
- No jasne, nie ma problemu.
W tym momencie podjeżdża taksówkarz i pakuje nasze plecaki
do bagażnika. Nie rozumiem dokąd chce dostać się para; moja autobusowa
towarzyszka musi dotrzeć na Plaza Nueva, a ja na Puerta Real. Każdy gdzieś
indziej. Taksówkarz stara się znaleźć wspólny mianownik dla wszystkich miejsc,
żeby każdemu było blisko. Siedzę obok niego z przodu, mężczyzna co chwilę mówi
coś do mnie po hiszpańsku. Ja odpowiadam, że nie rozumiem, ale jemu zdaje się
to ani trochę nie przeszkadzać. Po kilku minutach tej jałowej próby wymiany
zdań autobusowa towarzyszka mówi do kierowcy, żeby przestał, bo ja NAPRAWDĘ nic
nie rozumiem. Mimo wszystko jest bardzo sympatycznie.
Wysiadam na Puerta Real, gdzie czeka na mnie Gabi. Jest 00.30,
co oznacza, że jestem w drodze od ponad 19 godzin! Padam na twarz. Przyjacielskie
rozmowy i wymianę wrażeń zostawiamy na rano.
***
Granada – Alhambra, góry i czerwone światła
Dokładnie tymi słowami opisałabym Granadę. Nad miastem
górują dwie rzeczy: majestatyczna Alhambra i wcale nie gorsze Sierra Nevada. Jest
odrobinę turystycznie, ale nie odczuwa się tego wybitnie mocno. Chociaż może
dlatego, że jest połowa lutego. Ruch uliczny w dużej mierze zdominowany przez
skutery i motory, nie brakuje też rowerzystów. Wszechobecne drzewa mandarynkowe
tylko dodają miastu uroku. Niepisaną zasadą jest przechodzenie przez ulicę na
czerwonym świetle kiedy nic nie jedzie (choć niekiedy również kiedy coś jedzie)
– nie dostaniecie za to mandatu.
W Granadzie całkiem dobrze czuć muzułmańsko-wschodni klimat,
szczególnie w dzielnicy Albaicin. Jest to arabska część miasta położona na
wzgórzu, po którym pną się w górę wąskie uliczki z białą zabudową i kolorowymi
zdobieniami. Na ścianach widoczne są napisy w języku arabskim, a ze szczytu
rozciąga się piękny widok na całą Alhambrę, czyli pałac arabski.
Drugą ciekawą częścią miasta jest Sacromonte, czyli
dzielnica cygańska. Znajduje się w pobliżu Albaicin i jest równie urocza,
chociaż mam wrażenie, że urzekła mnie nawet bardziej niż arabskie zdobienia. W
Sacromonte znajdują się charakterystyczne jaskinie zwane cuevo, w których
mieszkali niegdyś cyganie. Ba – w wielu nadal znajdują się całkiem dobrze
zorganizowane domostwa. Tarasy robione na dachach i murki ozdobione różnymi „przydasiami”
– od potłuczonych doniczek przez kolorowe wiatraczki i nawet lusterka
samochodowe – szybko zaskarbiły sobie moją sympatię.
Nie trzeba jednak spacerować jedynie po tych osławionych,
trochę może historycznych miejscach, by dostrzec urok Granady i bezpowrotnie się
w niej zakochać. Mi wystarczył zwykły marsz do sklepu czy do baru – wystarczy mieć
oczy szeroko otwarte i uważnie obserwować okolicę, by zauważyć klimatyczne
miejsca.
No właśnie – do baru. W Granadzie nie brak pubów i knajpek,
zarówno tych przystosowanych typowo „pod turystów” jak i takich, w których
stołują się lokalsi. Wzięłam sobie za punkt honoru spróbowanie jakiegoś
typowego hiszpańskiego jedzenia, zresztą jak zwykle podczas wyjazdu. Tylko z
pysznym żarciem podróż jest pełna! Pierwszego wieczoru wybrałyśmy się do Cien
Montaditos na pyszne kanapeczki w formie tapas, czyli przekąski do piwa. Tego ostatniego
też oczywiście nie mogłyśmy sobie odmówić.
Wybór smaków faktycznie był ogromny. Oprócz standardowych
serowo-szynkowo-warzywnych połączeń można było zamówić kanapkę ze smażonym
bekonem, pesto lub ciemną ciabatkę z ciasteczkami Oreo i bitą śmietaną.
Wszystko pyszne i chrupiące!
Spróbowałam również hiszpańskiego churros. Jest to przekąska
znajdująca się gdzieś pomiędzy naszymi pączkami a karnawałowym chrustem; ciasto
w formie długich prętów z lekko słonym posmakiem, smażone na głębokim oleju.
Często churros jadane jest w towarzystwie gorącej czekolady, w której macza się
przysmak.
Warto spróbować, jednak mnie osobiście churros nie rzuciło
na kolana.
Miałam na Granadę jedynie trzy dni, jednak uważam, że udało
mi się zobaczyć całkiem dużo. Miasto nie jest szczególnie obfite w zabytki i
fantastycznie ważne i sławne rzeczy; jest fantastyczne samo w sobie, z całą
piękną architekturą, górskim klimatem i przesympatycznymi ludźmi. Mimo
krótkiego czasu na miejscu czuję, że zobaczyłam całkiem sporo i spożytkowałam
czas w pełni.
***
O 6.30 rano nadal jest całkiem ciemno. Wsiadam w autobus do
Madrytu z założeniem, że prześpię całą drogę. W momencie wyjazdu zaczyna powoli
świtać i… zbieram szczękę spod fotela. Gdy jechałam z Madrytu do Granady, była
noc i kompletna ciemność za oknem. Teraz nie mogę nadziwić się widokom!
Wszędzie góry. Po samiutki horyzont skały, najpierw wielkie i budzące respekt,
z każdym kilometrem coraz mniejsze i łagodniejsze. Krajobraz faluje, z czasem
staje się porośnięty karłowatymi drzewkami sadzonymi w równych rzędach. Żałuję,
że widzę te wspaniałości dopiero pierwszy raz.
Z Estacion Sur ponowna wycieczka metrem tą samą trasą na
lotnisko. Kiedy lądowałam w Madrycie, lotnisko wydało mi się całkiem
sympatyczne i dobrze zorganizowane. Jednak z perspektywy hali odlotów jest nie
do końca tak kolorowo. Lotnisko jest OGROMNE. Przejście z jednego końca na drugi
zajmuje mi niemal 40 minut, a gubię się po drodze przynajmniej trzy razy. Odlot
mam z bramek C, a tymczasem w ogóle nie mogę ich zlokalizować. Zaczepia mnie
jakiś starszy pan, zagaduje oczywiście po hiszpańsku. Przechodzę na angielski,
a on ku mojemu zdziwieniu, nie odchodzi machając ręką.
- Nie wie pani gdzie są bramki B?
- Przepraszam, nie mam pojęcia…
- W ogóle nie mogę ich znaleźć, to lotnisko jest straszne.
- Wiem, ja szukam bramek C i też nie wiem gdzie są, chyba
trochę się tutaj zgubiłam. Ale obok widziałam okienko informacji, niech pan tam
zapyta.
Kawałek dalej zauważam punkt kontroli celnej i ogromny napis
„All passports”. Nie do końca mi się to podoba, w końcu do tej pory nigdy nie
musiałam przechodzić przez kontrolę paszportową. No ale skoro wszystkie
paszporty… Idę do bramek. Sympatyczny policjant bierze mój dokument i kartę
pokładową, przygląda im się chwilę i z uśmiechem pokazuje, że mogę iść dalej.
Więc przechodzę. Ku mojemu zdziwieniu na tablicy odlotów widzę same dziwne
arabsko-chińskie znaczki. Idę kawałek dalej – większość pasażerów to Azjaci bądź
ciemnoskórzy, hinduskie kobiety z kropkami na czołach i głowami zamotanymi w
chustki… Przez przeszkloną szybę zauważam moje bramki C i brak wyjścia z
miejsca, do którego się dostałam. Przeszłam właśnie przez kontrolę paszportową
dla podróżujących poza granice UE i dla lotów międzykontynentalnych. Idę do
najbliższego sklepu bezcłowego.
- Dzień dobry, czy może mi pani pomóc? Mam wylot z bramek C,
a niechcący tutaj weszłam i teraz nie za bardzo wiem jak się wydostać z
powrotem na drugą stronę.
Kobieta patrzy na mnie podejrzliwie.
- Jest pani pewna, że odlatuje pani z bramek C?
- Tak, na sto procent jestem pewna.
- Aha. No to bramki C są tam.
- Tak, wiem o tym, ale nie wiem którędy wyjść.
- A na pewno leci pani stamtąd? Może jednak stąd?
- Na pewno. Nie lecę stąd. Tu są bramki B, ja lecę z bramek
C. Naprawdę.
- A dokąd pani leci?
- Do Polski. Bramki C. Sto procent.
- Więc musi się pani dostać do bramek C.
- Zorientowałam się, ale którędy?! – zaczynam być poirytowana
i mam wrażenie, że kobieta podejrzewa, że planuję zamach terrorystyczny na
budki celne.
- Hm… No musi się pani cofnąć chyba.
Wszędzie wisi zakaz przejścia. „Trudno” – myślę. Nie mam
przecież innego wyjścia. Może jak zamknę oczy i czmychnę obok policjantów
szybko, to mnie nie zauważą.
W momencie minięcia budki słyszę głośny krzyk:
- Senora! SENORA!!!
Wszyscy podróżni czekający w kolejce do kontroli zamierają,
czuję na sobie kilkadziesiąt par oczu. Klnę pod nosem i wracam do policjanta.
- Słucham?
- Co pani robi? Nie można tak, nie może pani stąd wyjść!
- Ale ja tu nie powinnam być!
- Dlaczego? Dokąd pani leci?
- Do Warszawy.
Podaję mu kartę pokładową. Patrzy najpierw na nią, a potem
na mnie, wzrokiem mówiącym „w niczym mi to nie pomaga, nie wiem co to Warszawa”.
- Do Polski. Lecę do Polski. Moja bramka jest tam, tutaj weszłam
niechcący i teraz chcę wyjść.
- Aaa, do Polski! No to wszystko w porządku, proszę sobie
przejść spokojnie, miłego lotu!
Niewypowiedziane głośno zarzuty planowania zamachu ze mnie
spadły, a ja odetchnęłam z ulgą.
Liczyłam, że tym razem Norwegian zarezerwuje dla mnie
miejsce przy oknie; kończę cisnąc się pomiędzy Chińczykiem z ciążowym brzuchem
a nadpobudliwym, podchmielonym Hiszpanem. Jednak pierwszy raz zdarza mi się, że
podczas całego lotu (przypominam: trwającego prawie 4 godziny) pod nami nie ma
ani jednej, najmniejszej nawet chmurki. Widoki są niesamowite. Hiszpan po
prawej cały czas coś bełkocze, zaczepia stewardessy. Dzieciaki siedzące parę
rzędów przede mną co i rusz zanoszą się na zmianę śmiechem i płaczem. Usiłuję
robić zdjęcia podczas gdy mój chiński towarzysz śpi i nie zasłania okna.
Krajobraz szwajcarskich Alp z góry naprawdę jest warty wszystkich niedogodności
świata.