Była ledwie godzina 16, kiedy przekroczyłyśmy granice miasta
Koper. Od chłopaków dostałyśmy cynk, że również będą tu niebawem, więc – nie mając
większych celów prócz „rozejrzeć się za miejscem do spania”, co jednak stało
się standardem po przyjeździe w każde nowe miejsce – udałyśmy się spacerowym
krokiem w stronę promenady. Zdążyłyśmy zrobić parę widokowych zdjęć…
…zanim niebezpiecznie ciemne chmury wyrzuciły z siebie
porządny deszcz. Szczęśliwie tuż obok znajdował się wypasiony plac zabaw dla
dzieci; jak można łatwo wydedukować, nie zawahałyśmy się ani przez moment
decydując, że naszą bazą stanie się domek pod zjeżdżalnią.
Rozłożyłyśmy się wygodnie na domkowej podłodze,
wyciągnęłyśmy z czeluści plecaków wszystko co tylko nadawało się do zjedzenia
(a wcale nie było tego zbyt wiele) i zabrałyśmy się za pałaszowanie. Słoweńskim
dzieciakom nie przeszkadzało ani trochę, że jakieś dwie turystki obładowane jak
wielbłądy robią sobie ucztę w miejscu ich zabawy; tak samo zresztą, jak nie
przeszkadzał im padający w najlepsze deszcz. Około dziesiątka dzieci z
przekroju wiekowego od 1 do 10 biegała
boso po trawniku, nad brzegiem morza i nad naszymi głowami. Musiałyśmy być
czujne – co jakiś czas któryś dzieciak przebiegał ze świstem przez nasze
terytorium, a kiepsko byłoby, gdyby w końcu zdarzyło się mu wdepnąć w nasz
ostatni pasztet.
W końcu chłopaki do nas dotarli, taszcząc - ku naszej szczerej uciesze – ogromną połówkę
arbuza. Zaczęliśmy się na serio zastanawiać nad miejscem noclegu: jedyny
namiot, który posiadaliśmy był mikroskopijną dwójką. Właściwie domek na placu
zabaw był bardzo dobrą miejscówką, jednak przypomniało mi się, że poznani dzień
wcześniej Ola z Piotrkiem wspominali, że byli w Koprze i spali w jakimś fajnym
miejscu. Szybko wysłałam smsa z pytaniem, po kilku minutach dostałam odpowiedź:
„Spaliśmy u Gregora z couchsurfingu, tutaj macie do niego
numer, zadzwońcie, na pewno was przygarnie. To przyczepa na działce, bez prądu
i wody, ale chyba wam to nie przeszkadza.”
Nie marzyliśmy o dachu nad głową, a co dopiero o przyczepie!
Seba zadzwonił pod podany numer, wytłumaczył hostowi co, kto, jak, gdzie i
dlaczego.
- Idźcie do jakiegoś sklepu albo baru i zapytajcie o adres
miejsca, w którym jesteście, a potem do mnie zadzwońcie i czekajcie tam.
Przyjadę po was za 15 minut.
Jak obiecał, tak zrobił. Pół godziny później siedzieliśmy w
przyczepie działkowej Gregora, który dał nam mapy miasta, pokazał na nich
miejsca warte zobaczenia, tanią knajpę, stację benzynową, wylotówkę i wszystko,
co mogło się nam przydać. Powiedział, że wieczorem wróci do przyczepy para
Walijczyków, którzy śpią u niego od kilku dni. Pozwolił nam zostać na ile
chcemy, pod warunkiem, że będzie miejsce – umówieni goście mieli pierwszeństwo.
Walijczycy planowo mieli wyjechać nazajutrz, a ich miejsce miał zająć jakiś
Rosjanin.
Uznaliśmy, że Koper jest dobrym miejscem na dwa dni resetu i
odpoczynku od ciągłego bycia w trasie. Otworzyliśmy więc kupione wcześniej piwo
i zajęliśmy się słodkim nicnierobieniem.
Cydr gruszkowy Somersby – polecam bardzo gorąco!
Nasz nowy, Koprowy dom. Żyliśmy sobie po prostu jak królowie
:)
Następnego dnia spaliśmy do oporu. Właściwie od momentu
przebudzenia mieliśmy plan iść na plażę, jednak w efekcie zebraliśmy się na nią
dopiero po południu. Przy okazji zrobiliśmy porządną rundkę po mieście, które
okazało się być przeurocze. Koper znajduje się w Istrii, bardzo blisko granicy
z Włochami, więc klimat jest tam iście włoski, a właściwie większość
mieszkańców dwujęzyczna, tak samo zresztą jak napisy na budynkach, w menu,
drogowskazy i informacje turystyczne.
Włoskich klimatów w Koprze pod dostatkiem - a wyżej moje ulubione
zdjęcie zrobione w jakimś zaułku.
Wieczorny koncert na promenadzie.
No i nadmorski zachód słońca w końcu złapaliśmy!
Wracając do przyczepy zaopatrzyliśmy się w wino (a
konkretniej rzecz biorąc w wina) i planowaliśmy miło spędzić ostatni wieczór
przed powrotem do Polski. Nasi walijscy znajomi wyjechali, toteż po cichu
liczyliśmy, że zapowiadany przez Gregora kolejny gość okaże się na tyle w
porządku, żeby napić się z nami i pointegrować. Nie myliliśmy się ani odrobinę.
Wieczorem do przyczepy dotarł Sergey – Rosjanin pochodzący z Moskwy, żyjący i
studiujący w Wiedniu perkusję jazzową; muzyk bijący w bębny w zespole Jazzator
(który swoją drogą bardzo polecam!) i niesamowicie otwarty, sympatyczny i
zabawny facet. Tematy rozmów się nie kończyły – zaczęło się od niewinnego „skąd
jesteś, co robisz i jak ci się tu podoba”, a dwie butelki wina później
rozkładaliśmy na czynniki pierwsze każde znane polskie i rosyjskie
przekleństwo. Wymieniliśmy się oczywiście numerami i innymi fejsbukami. Nazajutrz
rano z Kopru wyjeżdżałam bogatsza o kilka kontaktów i zaproszenie do
austriackiej stolicy.
Przy wylotówce stałyśmy aż około godziny, kiedy w końcu
zatrzymał się sympatyczny facet jadący wielkim samochodem. Właściwie w środku
miejsca było prawie tyle co w busie. Podrzucił nas na stację benzynową przy
obwodnicy Ljubljany, twierdząc, że zawsze swoi tam mnóstwo tirów. Owszem, tak
było – jednak większość z nich była pusta bądź miała zaciągnięte zasłonki, co
świadczyło o tym, że kierowca jeszcze śpi. Nic dziwnego, było całkiem wcześnie.
Cierpliwie usiadłyśmy przy wyjeździe z dwoma kartkami – jedną z napisem
MARIBOR, a drugą z optymistyczną POLSKĄ.
Po dwóch godzinach sterczenia w pełnym słońcu na betonowym
parkingu, moja głowa błagała o amputację. Zostawiłam Zuzę z bagażami i poszłam
na zwiady między tirami, licząc, że któryś z Polaków nie będzie już spał. Zauważyłam
młodego gościa grzebiącego przy naczepie ciężarówki na polskich numerach.
- Dzień dobry! Jedzie pan może do Polski?
- Dzień dobry, jadę.
- A nie chce pan wziąć dwóch autostopowiczek?
- A dokąd konkretnie jedziecie?
- Ogólnie to do Jarocina, ale byle dalej, chcemy być
najpóźniej jutro w Polsce.
- Za 5 minut będę jechał. Czekacie przy wyjeździe? Podjadę tam.
Tylko uprzedzam, że mam bardzo małą kabinę.
Faktycznie, była bardzo mała. Pierwszy raz jechałam lorą
(zamiast typowej naczepy ciągnęliśmy za sobą podwójną naczepę samochodów
osobowych, ułożonych piętrowo. Hardcore!) i mogę powiedzieć, że jazda takim
kolosem robi jeszcze większe wrażenie niż przejażdżka typowym tirem. Kierowca
uprzedził, że tego dnia na pewno nie zdąży dojechać do Polski, bo niedługo kończy
mu się czas, ale dowiezie nas aż do granicy z Węgrami i tam wysadzi na stacji
benzynowej, która jest ostatnią przed wjazdem na autostradę, więc wszyscy
kierowcy ciężarówek kupują tam winiety i na pewno uda nam się kogoś złapać. Po
trzech godzinach jazdy zatrzymaliśmy się, pożegnaliśmy i już obrałyśmy sobie za
cel tira na numerach z Dębicy, już kręciłyśmy się obok niego, czekając aż
kierowca wróci ze sklepu, kiedy nasz kolega z lory wybiegł z budynku stacji
krzycząc:
- Dziewczyny, czekajcie! Spotkałem właśnie kolegę, kiedyś go
podwoziłem, więc on się teraz odwdzięczy i was zabierze. Właściwie zabiorą, bo
jedzie ze swoim kolegą, na dwie ciężarówki.
Wtedy właśnie zaczął się chyba najzabawniejszy etap naszej
podróży, zasługujący na całkiem osobny akapit. Ze sklepu wyszło dwóch gości;
jeden na oko po czterdziestce, drugi trochę młodszy. Przedstawili się. Starszy
Zbyszek, młodszy Leszek. Która z kim jedzie? Dobrze, no to w porządku, no to
wsiadamy i w drogę. Ja ze Zbyszkiem, Zuza z Leszkiem, oni ze sobą przez CB radio.
Chyba nigdy w życiu nie jechałam na stopa z kimś takim jak ta dwójka. Zbyszek
okazał się człowiekiem jednoosobową imprezą – buzia mu się nie zamykała ani na
moment; jeśli nie do mnie gadał coś cały czas, to do Leszka, jak nie do Leszka,
to do swoich dzieci przez telefon. Opowiedział mi co ciekawsze anegdotki ze
swojego życia, sytuacje z trasy, nie omieszkał rzucać co chwila głupimi
żartami. Typ człowieka, który zaskarbia sobie sympatię słuchaczy w ciągu
pierwszych dwudziestu sekund. W międzyczasie byliśmy świadkami strasznego
wypadku na Węgrzech – samochód osobowy po prostu wbił się w poprzek w kabinę
tira. Na półtorej godziny utknęliśmy w korku, przez co mieliśmy na tyle duże
opóźnienie, że pewnym było już, że nie dotrzemy tego dnia pod granicę polską.
Chłopaki powiedzieli, że mogą spróbować znaleźć nam transport przez CB, jednak
małe szanse, że ktoś pojedzie dalej niż do granicy. Miałyśmy więc dwie opcje –
albo jedziemy i koczujemy w nocy gdzieś między dystrybutorem a toaletą, albo
zostajemy ze Zbyszkiem i Leszkiem na miłym parkingu na Słowacji, pijemy piwo
bądź trzy, a potem śpimy sobie wygodnie na łóżku w tirze. Wybór był prosty.
Tym sposobem spędziłyśmy świetny (i śmieszny) wieczór przy
Złotym Bażancie z naszymi nowymi kolegami, po czym wskoczyłyśmy we dwie na
górne łóżko w ciężarówce Zbyszka i zasnęłyśmy jeszcze zanim wygodnie się
ułożyłyśmy.
O 7 rano obudziły nas stłumione rozmowy z zewnątrz, a chwilę
później ktoś zaczął bujać naszą kabiną, która roztrzęsła się jak kurze nóżki w
galarecie. Moment później usłyszałyśmy jak Zbyszek przewraca się na dole na
drugi bok i siada na łóżku.
- Kurde, dziewczyny. Budzę się rano, patrzę do góry, a tam
jakieś włosy zwisają! Myślę sobie: o kurwa. Czy ja jestem pijany czy o co
chodzi? A potem sobie przypomniałem, że wy tam śpicie.
Poszłyśmy na stację na szybko toaletę w kranie, a jak
wróciłyśmy, poznałyśmy trzeciego kierowcę jadącego z nami tego dnia – Tomka –
po czym Zbyszek zaproponował kawę.
- Z mlekiem?
- Nie, bez.
- Czyli mogę wam zrobić taką, jaką ja zawsze piję? Czarną i
smolistą?
- No jasne.
Wyjął ze schowka puszkę sypanej kawy i łyżkę stołową.
- Wiecie co, bo zgubiłem łyżeczkę i muszę teraz sypać łyżką.
Ale chyba wam to nie przeszkadza, nie?
Po czym sypnął każdej z nas do kubka dwie kopiate łyżki
kawy. Paliła przy przełykaniu, za to trzymała przez kolejną dobę.
Chłopaki na granicy odbijali w stronę Sandomierza, a uznali,
że skoro jedziemy do Jarocina, łatwiej nam będzie dostać się na przejście
graniczne w Cieszynie. Szybciutko zorganizowali nam więc przez CB kolejnego
kierowcę – Mańka. Na pozór małomówny, starszy facet okazał się bardzo
sympatyczny i zaangażowany w szukanie nam kolejnych kierowców. Dojechałyśmy z
nim aż pod Częstochowę, gdzie zjechał na parking i z częstotliwością 2 razy na
minutę powtarzał przez radio, że „dwie fajne dziewczyny szukają transportu w
stronę Piotrkowa Trybunalskiego, do Jarocina jadą”. W końcu zgłosił się dla
odmiany bardzo gadatliwy pan, który zawiózł nas pod Łódź, gdzie przechwycił nas
następny kierowca z CB, jadący do Stryszowa. Ten ostatni przyznał, że jak
usłyszał, że jedziemy na festiwal w Jarocinie, nie mógł nas zostawić, bo sam
jest fanem mocnego grania i tego typu imprez. Przez całą drogę powtarzał na CB
komunikat, że potrzebujemy transportu, ale nikt się nie zgłosił, więc wysadził
nas w Stryszowie na stacji, życząc powodzenia. Tak czy inaczej bilans miałyśmy
niezły – praktycznie od samej Ljubljany aż tutaj dojechałyśmy transportem
radiowym.
Zuza poszła do ubikacji, a ja za ten czas weszłam do sklepu
na stacji, żeby zorganizować kartony. W drzwiach zaczepił mnie jakiś koleś.
- Cześć, to wy jedziecie do Jarocina?
- Eeee… Cześć, no jedziemy, a ty też jedziesz?
- Niestety nie, ja na Toruń, ale słyszałem właśnie o was na
CB, powodzenia, trzymam kciuki!
Eh, kto tego dnia o nas nie słyszał na CB – toż pół Polski
zostało zaangażowanej w dowiezienie nas na festiwal.
Kolejnego stopa złapałyśmy w 10 minut. Zatrzymał się bardzo
sympatyczny gość, jadący aż do Poznania. Okazało się, że jest wykładowcą na
łódzkiej filmówce, więc poopowiadał nam trochę ciekawych rzeczy i droga z nim
minęła bardzo szybko. Wysiadłyśmy na obwodnicy i za chwilkę zatrzymał się młody
gość, który jechał do miasteczka jakieś 30 km od Jarocina. Na trasie zajmującej
jakieś 20 minut zatrzymaliśmy się w sklepie dwa razy, no ale dostałyśmy colę w
prezencie, więc nie było na co narzekać. Na ostatni kawałek trasy zatrzymał się
tir, który wysadził nas w samiutkim centrum Jarocina.
Cóż, kolejne 4 dni spędziłyśmy w namiocie obcych ludzi (bo
przecież nie miałyśmy namiotu na festiwal), w rowie, pod sceną; zarabiając na
robieniu dredów, pijąc piwo i absolutnie się relaksując.
Droga powrotna oczywiście stopem, jednak zamiast z kartką z
napisanym celem, łapałyśmy na taki chwyt:
Okazał się skuteczny – sporo ludzi mówiło: „a, zatrzymałem
się, bo rozśmieszyła mnie kartka”. Zresztą nie tylko kierowców bawiła…
I tak właśnie, będą sławne, niewyspane, opalone,
przeszczęśliwe i wiozące w plecaku obok śmierdzących ubrań siedem kilo
wspomnień, dotarłyśmy do domu, kończąc prawdopodobnie największą, choć z
pewnością nie jedyną przygodę tych wakacji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz