Nie wspominałam o tym jeszcze ani słowem, bo sytuacja w
trakcie stała się na tyle zawiła, że nawet nie chciało mi się jej tłumaczyć. Po
fakcie, kiedy zeszły z nas już emocje, uznałam jednak, że warto opisać co i
jak. Ja na przykład nie wiedziałam jak się zachować, a myślę, że gdybym
wiedziała, wszystko poszłoby o wiele prościej i szybciej.
Co więc zrobić, gdy
zdarzy ci się stłuczka za granicą, na domiar złego wypożyczonym samochodem?
Zacznijmy od tego jak to wszystko w naszym wypadku było:
Jechaliśmy z okolic Vardzi do Stepancmindy. Z każdym
kilometrem widoki zapierały dech w piersiach coraz bardziej; jednocześnie im
bardziej w górę, tym robiło się zimniej. Na wysokości Tbilisi temperatura
wynosiła około 8-9 stopni, sto kilometrów dalej było już około zera. Dookoła
nas ośnieżone szczyty, coraz ostrzejsze zakręty, zaczął się delikatny mróz –
tak około -3 stopni. Byliśmy jakieś 40 kilometrów od miejscowości Gudauri,
kiedy droga zrobiła się dosyć mocno oblodzona. M, który akurat wtedy prowadził,
prędko to zauważył; ogólnie nie jechaliśmy zbyt szybko, bo jechać szybko na
gruzińskich drogach z Gruzinami, którzy z zasady jeżdżą dosyć niebezpiecznie,
to szaleństwo - wyprzedzają na trzeciego, dojeżdżają do samego tyłka, trąbią na
siebie non stop. M zwolnił jednak jeszcze trochę, bo przez nami były spore
zakręty, a droga aż błyszczała. Samochód jadący za nami zorientował się zbyt
późno. By nie wjechać nam w tył, zjechał na lewy pas, żeby nas wyprzedzić.
Wpadł w poślizg, kierowca nie zapanował nad kierownicą, pojazd zaczął zjeżdżać
w prawo, prosto na nas.
Nic wielkiego się nie stało. Sprawcy (z jednej strony ciężko
ich tak nazywać, bo sprawcą tu był lód na drodze, jednak fakt faktem – nie
zachowali bezpiecznej odległości. Gdyby nie jechali nam na tyłku, pewnie nie
doszło by do stłuczki) mieli stłuczony prawy przedni reflektor i trochę
wgnieciony bok. My – obity tylny zderzak, małe wgniecenie przy tylnych
drzwiach i obdarty lakier.
W momencie, gdy wypożyczaliśmy samochód, pracownik
wypożyczalni powiedział jasno: W wypadku
stłuczki dzwońcie do mnie od razu i pamiętajcie – nie ruszajcie się z miejsca
zdarzenia! Według gruzińskiego prawa musicie w nim pozostać do przyjazdu
policji.
Teraz wyobraźnie sobie zastosowanie tego przykazania w
miejscu, w którym staliśmy. Górska, kręta, oblodzona droga, na której każdy z
samochodów driftuje mimo woli. Nikogo nie obchodziło, że dwa auta (nasze) stały
przy barierkach, nikt nie miał w głowie, że może
coś się stało? Wymijali nas nawet nie zwalniając, ślizgając się dosłownie
centymetry od nas. Byłam dosłownie pewna, że pozostając w tym miejscu dłużej, i
samochód i - tfu tfu, odpukać! – my skończymy
dużo gorzej.
Zadzwoniliśmy do gościa z wypożyczalni (tego samego, który
dawał nam samochód), wytłumaczyliśmy wszystko i usłyszeliśmy: Poróbcie
zdjęcia i jedźcie w najbliższe bezpieczne miejsce, po drodze zadzwońcie do
ubezpieczalni, a na miejscu wezwijcie policję.
Tak też zrobiliśmy, razem z ludźmi z drugiego samochodu
(dzięki Bogu, że mówili po angielsku!)
W tym miejscu warto wspomnieć jak wyglądała kwestia ubezpieczenia
samochodu. W cenie wynajmu mieliśmy pełne ubezpieczenie, to znaczy – zarówno, gdy
to my spowodujemy wypadek, jak i kiedy zrobi to ktoś inny, a my będziemy
poszkodowani. Sto procent pokrycia od ubezpieczalni.
Kontrakt podkreślał, że
ubezpieczenie nie zostanie pokryte w pięciu przypadkach:
- nie zadzwonimy poinformować wypożyczalni o zaistniałej
sytuacji
- nie zadzwonimy poinformować ubezpieczalni o zaistniałej
sytuacji
- nie wezwiemy policji, żeby spisała protokół
- kierowca będzie pod wpływem alkoholu, narkotyków lub
innych substancji odurzających
- zdewastujemy samochód umyślnie
Wszystko napisane czarno na białym.
Dojechaliśmy do Gudauri, gdzie wezwaliśmy policję, żeby
spisała protokół. Jeszcze w międzyczasie zadzwonił do nas inny gość z wypożyczalni
(może dla rozróżnienia nadajmy im przydomki: niech ten pierwszy, który dawał
nam samochód, nazywa się Miły Miś, a drugi, który zadzwonił do nas już po
wezwaniu policji, Przebiegła Pantera) – kazał nam powiedzieć policjantom, że
mają koniecznie napisać w protokole, że musieliśmy się ruszyć z miejsca
zdarzenia, bo było niebezpiecznie. Tak też zrobiliśmy (tu warto wspomnieć, że
policjanci wcale nie mówili po angielsku – wszystko, co chcieliśmy im
przekazać, tłumaczył dla nas kierowca drugiego samochodu, który nas stuknął).
Czas mijał, nam się nudziło, temperatura spadała. Dziesięć
minut po pierwszym telefonie Przebiegła Pantera zadzwonił znowu – tym razem
mówiąc, że nazajutrz, oddając samochód, mamy mu zapłacić, bo ubezpieczalnia nie
pokryje szkody, ponieważ ruszyliśmy się z miejsca wypadku. ??? – to jedyna reakcja, na którą było mnie w tym momencie stać. Drugi
kierowca powiedział nam: Nie dawajcie mu
więcej niż 100 lari (to około 150 złotych). Za te pieniądze w Gruzji naprawicie każdą usterkę.
Poprosiliśmy go
jednak, żeby w naszym imieniu zapytał o tę sytuację policjantów. Ci
jednoznacznie stwierdzili, że nie powinniśmy dawać wypożyczalni złapanego
grosza, bo nie złamaliśmy kontraktu, ubezpieczenie na pewno pokryje szkodę, a
oni chcą tylko wyciągnąć od nas hajs. Uspokoiły mnie te słowa, choć nasze
humory i tak się porządnie zepsuły. Na domiar złego droga do Stepancmindy
okazała się zamknięta przez śnieg. I jeszcze dostaliśmy mandat – po 250 lari na
każdy samochód za ruszenie się z miejsca wypadku. Jak to mówią: jak nie urok,
to sraczka…
Z braku laku zawróciliśmy. Postanowiliśmy tego wieczoru
dojechać do Tbilisi, zjeść porządną kolację (przez cały dzień nie jedliśmy
dosłownie NIC, co, jak możecie sobie wyobrazić, przyczyniło się do psich
humorów jeszcze bardziej) i wtedy myśleć co dalej. Przez całą drogę do stolicy
dostawałam wiadomości od Przebiegłej Pantery, że wisimy mu pieniądze za szkodę.
Zaczęło robić się nerwowo.
Wypożyczając samochód zapytaliśmy Miłego Misia, czy – mimo
że nie zabukowaliśmy tej opcji wcześniej – moglibyśmy dopłacić i zostawić
samochód na lotnisku przed naszym lotem powrotnym. Powiedział wtedy, że nie ma
żadnego problemu; powinniśmy tylko przypomnieć mu o tym dzień wcześniej.
Jeszcze tego samego wieczora napisaliśmy mu wiadomość, że chcemy oddać samochód
na lotnisku. Chwilę później otrzymaliśmy odpowiedź – jednak nie od Miłego
Misia, a od Przebiegłej Pantery. Dobrze,
oddacie samochód na lotnisku, ale wcześniej musimy spotkać się w biurze w
Kutaisi, żeby się rozliczyć. Cóż, średnio nam to pasowało, bo – jak
dowiedzieliśmy się po przyjeździe do Gruzji – wypożyczalnia była akurat w
trakcie zmieniania adresu i przenoszenia biura. Na ten moment dysponowali biurem tymczasowym – czyli wynajętym
mieszkaniem w bloku na obrzeżach miasta.
- M, nie ma takiej
opcji – powiedziałam. – Nie ma nawet
mowy, żebyśmy jeszcze jechali późnym wieczorem do jakiegoś mieszkania w
mieście, którego nie znamy, w sytuacji, w której rozchodzi się o pieniądze.
- Ja wiem –
odpowiedział.
- Wiesz co. A gdybyśmy
tak zadzwonili do ambasady? Ja już zgłupiałam, myślę, że prawo jest tu po
naszej stronie, ale będę spokojniejsza, jeśli się upewnimy. Zadzwonię rano do
polskiej, postaram się im wytłumaczyć o co chodzi, może nam coś doradzą.
- Wiesz, to w sumie
bardzo dobry pomysł. Ja zadzwonię do słowackiej. Od nadmiaru informacji nikt
nie umarł.
Następnego dnia rano zadzwoniłam do polskiej ambasady. A
raczej próbowałam zadzwonić, bo w trakcie łączenia połączenie padło, a
gruziński automatyczny głos poinformował mnie dlaczego. Chyba chodziło o brak
środków na koncie, ale wywnioskowałam to tylko po słowie balans, więc pewności nie mam.
W każdym razie się wkurzyłam.
- Dobra wiesz co –
na szczęście kiedy jestem wkurzona, to mam całkiem dobre pomysły i się w ogóle
niczego nie boję. – Wpisuję w GPS adres polskiej ambasady,
jedziemy tam.
- Można sobie tak
wejść bez jakiegoś umówionego spotkania czy coś?
- Nie wiem. Nigdy nie
byłam w ambasadzie. Najwyżej mnie wyproszą.
Drzwi otworzył mi strażnik z radosnym Dzień dobry pani! na ustach. Wytłumaczyłam mu całą sytuację,
zakosił mój paszport i zniknął w środku. Po minucie wrócił, mówiąc: Słowak musi zostać, pani może wejść. Konsul
panią przyjmie. I spokojnie, Grześ to dobry chłop, na pewno coś wymyśli.
Zaczęłam tłumaczyć konsulowi Grzesiowi całą sytuację.
Przerwał mi na samym początku:
- To pani prowadziła w momencie wypadku?
- Nie.
- To musicie jechać do
słowackiej ambasady, niestety. Ja tu niewiele mogę zdziałać…
Nie wiem, czy wyglądałam jakbym się miała rozpłakać, czy o co
chodzi, bo szybko dodał:
- No ale proszę mi opowiedzieć
do końca co się stało.
Opowiedziałam. Potwierdziło się, że prawo jest po naszej
stronie, a wypożyczalnia chce nas zrobić w jajo. Podziękowałam, pogawędziłam
jeszcze parę minut ze strażnikami (dwóch byłych kierowców ciężarówek, szybko
złapaliśmy wspólny język) i pojechaliśmy do ambasady słowackiej.
Czekałam w samochodzie, kiedy M załatwiał interesy, i
czekałam, i czekałam, i mało siedzeń ze stresu nie zjadłam.
Po pół godzinie wrócił. Dowiedział się tego samego, co ja w
polskiej ambasadzie. Jednak ambasador Słowacji tak się przejął naszą sytuacją,
że wziął numery telefonów zarówno do Miłego Misia, jak i Przebiegłej Pantery,
zadzwonił, poinformował ich, że będziemy wieczorem na lotnisku, żeby oddać samochód,
że zapłacimy umówioną kwotę za dostarczenie go na lotnisko i ani grosza więcej,
oraz postraszył ich, że współpracujemy już w tej sprawie z policją. Z M też
wymienili się numerami, do tego dostaliśmy przykazanie, że w razie dalszych
problemów mamy dzwonić, choćby w środku nocy.
Na kilka godzin zapomnieliśmy o sprawie – zwiedzaliśmy
Tbilisi, które totalnie mnie zachwyciło. Nerwowo znowu zaczęło być pod wieczór.
W drodze do Kutaisi zajechaliśmy do Maca na szybką kawę, kiedy to dostaliśmy
wiadomość od Przebiegłej Pantery: To jak,
o której będziecie w biurze? Zapytaliśmy, czy nie wie o ustaleniach czy co,
a ten albo udawał głupka, albo faktycznie nim był – zaczął się wykłócać, że
jakie ustalenia, że wisimy mu pieniądze i tak dalej, dalej, dalej. M zadzwonił
do ambasadora, który zadzwonił do Przebiegłej Pantery, żeby sprecyzować sprawę.
Jak grochem w ścianę. Pantera zaczął wygrażać, że wezwie policję, że wisimy mu
400 euro (?!). W tym momencie naprawdę zaczęłam bać się o swoje życie. Co jeśli
pojawi się na lotnisku z kolegami? Jak im przegadamy? Jak się obronimy? Jak
dogadamy się z potencjalną policją? Na litość, przecież ja mam przy sobie
ostatnich 60 lari i ani grosza więcej! Nawet jakbym chciała, to nie dam mu
tyle, ile by chciał on! Już pomijając fakt, że nie powinnam dawać mu nic.
Sprzątając na parkingu w samochodzie popłakałam się z
bezsilności i półtora dnia stresu. M zadeklarował, że nigdy więcej nie wraca do
tego kraju. W drodze do Kutaisi obmyślaliśmy plan ucieczki – dosłownie. Byliśmy
już na takim etapie desperacji i stresu, że chcieliśmy powiedzieć wypożyczalni,
że przez całe to zamieszanie z ambasadą utknęliśmy w Tbilisi i możemy umówić
się w nimi następnego dnia przed południem, a tak naprawdę zostawić samochód z
uregulowaną zapłatą za dowóz na lotnisku, przekoczować tam do rana i dać im
znać z Budapesztu, gdzie zaparkowane jest auto. Ambasador Słowacji cały czas
próbował się dogadać z Przebiegłą Panterą, jednak bez skutku.
- Telefon ci dzwoni.
Jakiś nieznany numer, gruziński – powiedziałam, gdy urządzenie zawibrowało
mi w dłoni.
- Nieznany? Nie odbieram.
Albo może powinienem?
Zjechaliśmy na pobocze. W słuchawce zabrzmiał miły głos
twierdzący, że jest managerem wypożyczalni. Po raz setny ktoś poprosił, żebyśmy
wytłumaczyli mu całą sytuację. Po wysłuchaniu naszej wersji miły głos
powiedział, że oczywiście mamy rację, ubezpieczalnia wszystko pokryje, my mamy
się nie martwić, spotkamy się na lotnisku z Miłym Misiem, dostaniemy jeszcze 60
euro rekompensaty za całą tę sytuację, a Przebiegła Pantera nie jest managerem
i nie ma prawa wyłudzać od nas żadnej kasy ani decydować o niczym.
- Mogę trzymać cię za
słowo? Czy na lotnisku na pewno pojawi się Miły Miś? Nie chcemy konfrontacji z
Przebiegłą Panterą – zapytał M.
Miły głos potwierdził. Zrobiliśmy się trochę spokojniejsi,
jednak z tyłu głowy wciąż dziurę wiercił mi delikatny niepokój. Wiedziałam, że
uwierzę w dobre zakończenie dopiero, gdy oddamy samochód i wejdziemy do budynku
lotniska.
Na lotnisku faktycznie czekał na nas Miły Miś. Oddaliśmy
samochód, przeprosił za sytuację, dał nam obiecaną rekompensatę. I już. Nagle
zrobiło się spokojnie.
Do dziś nie mam pewności co się tak naprawdę wydarzyło. Czy
Przebiegła Pantera chciał, brzydko mówiąc, orżnąć z kasy swoich
współpracowników? Czy on tam w ogóle pracował? Cholera wie.
Przejdźmy jednak do konkretów, czyli
Co robić, gdy masz
stłuczkę wypożyczonym samochodem?
1. Przede wszystkim przeczytaj dokładnie kontrakt. Upewnij się co pokrywa, a czego nie
pokrywa ubezpieczenie. Odbierając samochód dopytaj się agenta jak powinny
wyglądać kolejne kroki w wypadku stłuczki.
Osobiście ogólnie wierzę w ludzi i nie
zakładam, że każdy chce mnie oszukać. Jednak prawda jest taka, że (szczególnie
tanie) wypożyczalnie mają często wiele kruczków w kontraktach, na których potem
możesz wyjść jak przysłowiowy Zabłocki na mydle. Jeśli coś jest napisane
niejasno, dopytaj. Jeśli się z czymś nie zgadzasz, poproś o korektę. Moim
zdaniem lepiej zrobić z siebie przewrażliwionego idiotę przy agencie, niż
później ponosić koszty i tracić nerwy.
2. W razie
wypadku nie bój się wezwać policji.
A najlepiej upewnij się, czy nie masz
takiego obowiązku. W Polsce w przypadku niegroźnej stłuczki, podczas której
nikt nie ucierpiał, wystarczy razem z kierowcą drugiego samochodu spisać tzw.
Oświadczenie sprawcy kolizji. Jednak, jak widać na powyższym przykładzie, nie
wszędzie tak jest. W Gruzji to policja musi spisać protokół. Na wszelki wypadek
dopytaj o to agenta z wypożyczalni.
3. Nie bój
się zwrócić o pomoc.
Wierzcie mi, w drodze do ambasady miałam niesamowite
schizy, że albo mnie tam nie wpuszczą, albo wyśmieją. Że nie pomogą i odprawią
z kwitkiem. Jednak z drugiej strony, przecież ambasady po to właśnie są, żeby
pomagać w takich sytuacjach! Zarówno konsul, jak i strażnicy, wszyscy byli tak
serdeczni i życzliwi, że – choć nie uzyskałam od nich fizycznej pomocy – wyszłam
z budynku dwa razy spokojniejsza.
Myślę, że jeśli taka sytuacja ma miejsce w rodzimym kraju, zawsze jest o wiele
łatwiej. Choćby fakt, że jesteś w stanie dogadać się z policją we własnym
języku. Odpada problem bariery językowej, z której mogą wynikać
nieporozumienia. Zwykle masz znajomych, którzy mają znajomych, którzy są w
stanie na szybko ci pomóc. Kiedy
jesteś za granicą, sprawa się komplikuje. Często niewiele osób mówi po angielsku
(jak na przykład w Gruzji – można liczyć na młodych, jednak na osoby 35+ już
średnio), a fakt bycia daleko od domu tylko potęguje stres. Jeśli nie możesz
dogadać się z policją (która teoretycznie też jest po to, żeby ci pomóc),
uderzaj do ambasady. Będziesz mieć komfort wytłumaczenia problemu w swoim
języku, a nawet jeśli ambasador czy konsul nie mówią w języku lokalnym, na
miejscu zawsze jest ktoś, kto go zna i w razie potrzeby pomoże ci dogadać się z
tymi, z którymi masz problem.
Na stronie ambasady zawsze jest numer
telefonu, bardzo często również tzw. numer emergency – właśnie w takich
przypadkach jak wypadek samochodowy* czy nagła choroba.
*Mówiąc wypadek
mam raczej na myśli faktyczny wypadek, w którym ktoś ucierpiał – krótko mówiąc,
coś poważnego. W takiej sytuacji, jak nasza, nie chcieliśmy nadużywać
uprzejmości i zawracać głowy w środku nocy dzwoniąc na numer emergency.
4. Nie daj
się zrobić w jajo!
Może i mogliśmy machnąć ręką i dla świętego
spokoju zapłacić tych 100 lari. Pewnie zrobilibyśmy tak, gdyby mniej
jednoznaczne było to, czyja tak naprawdę jest wina, albo gdyby ubezpieczalnia
faktycznie robiła problemy. Jednak w sytuacji, kiedy zarówno policja, jak i
polski konsul i słowacki ambasador twierdzili, że prawo jest po naszej stronie,
dawanie jakichkolwiek pieniędzy wypożyczalni, która próbowała je nielegalnie wyłudzić,
byłoby zwykłą głupotą.
Właśnie dlatego dobrze jest przeczytać
uważnie kontrakt. Gdyby w naszym było jasno napisane, że nie możemy ruszyć się
z miejsca wypadku, bo wtedy ubezpieczenie nie zostanie pokryte, bylibyśmy w
dużo gorszej sytuacji. Nie mielibyśmy się czym podeprzeć. A w takim wypadku?
Gruzińskie prawo jest jakie jest, ale my zawarliśmy umowę z wypożyczalnią, nie
ubezpieczalnią. A wypożyczalnia jasno określiła warunki – to tych pięć punktów,
które wypisałam wyżej. Nie ma tam słowa o ruszaniu się z miejsca wypadku. To,
że taki warunek podpisali z ubezpieczalnią, nie było już zupełnie naszą sprawą.
Pamiętaj też, że każdy przypadek, który
przechodzi przez firmę ubezpieczeniową, musi zostać rozpatrzony. Nie dostaniesz
odpowiedzi od razu: nie, nie pokryjemy, a
naprawa będzie kosztować tyle i tyle. Takie rzeczy trwają. Wypożyczalnia
nie może ci tak po prostu powiedzieć, że chce taką, a nie inną kwotę za naprawę
szkody. Masz prawo domagać się
oficjalnego oświadczenia od ubezpieczalni, które nigdy nie jest wystawiane od
ręki.
5. Ubezpieczenie
podróżne
Nie chcę się za bardzo rozpisywać w tym
temacie – wiem tyle, że istnieje i że w takich sytuacjach jak nasza może być
przydatne. Jeśli nie do końca ufasz ubezpieczeniu, które oferuje wypożyczalnia
samochodów, może warto rozeznać się w ofertach i zainwestować w swoje własne
ubezpieczenie podróżne.
6. Nie
panikuj!
Pani
się nie martwi, z gorszymi problemami już tu do nas ludzie przychodzili i
zawsze się jakoś ułożyło - tymi
słowami krzepili mnie strażnicy w ambasadzie. Teraz, tydzień później,
faktycznie łatwo mi w nie uwierzyć. Tak samo, jak łatwo mi teraz mówić, że nie
było się czym stresować.
A to guzik prawda, bo właśnie, że było. To
dokładnie takie samo gadanie, jak przed maturą: Nie stresuj się, nie ma czym, zobaczysz co to sesja. W nosie miałam
wtedy myślenie o sesji. Po fakcie zawsze wszystko brzmi łatwo i przyjemnie.
Jakkolwiek, stres stresem, ale nie panikuj! Nie ma sytuacji bez
wyjścia.
|
Stłuczka stłuczką, ale chyba w ładniejszym miejscu jej mieć nie mogliśmy! |