Rano ruszamy szukać wylotówki. Idąc za radą dostajemy się na stację metra Norreport, skąd łapiemy pociąg na Ny Ellebjerg (24 kr za bilet, czyli około 14 zł). Jak się okazuje, dogodnego miejsca na stopowanie brak. Po blisko dwóch godzinach (w czasie których zaznajamiamy się z obsługą stacji benzynowej i okolicznymi dostawcami towaru do sklepów spożywczych) w zatoczce zatrzymuje się samochód z dwoma Turkami w środku. Jadą tam, gdzie chcemy się dostać, oczywiście chętnie nas podrzucą. Jestem sceptycznie nastawiona, bo nie wydają się szczególnie ogarnięci, ale po dwóch godzinach wsiadłabym i do traktora. Jedziemy.
Panowie wysadzają nas na stacji benzynowej za miastem, twierdząc, że jeśli
pójdziemy kawałeczek w dół autostrady, to znajdziemy się na dobrej drodze i na
pewno szybko coś złapiemy. Miejsce na autostradzie faktycznie jest całkiem
dobre, szerokie pobocze, a samochody nie jeżdżą specjalnie szybko. Niedługo po
wyciągnięciu kciuków zatrzymuje się dziewczyna i pyta dokąd jedziemy. Gdy
tłumaczymy, że chcemy dostać się na prom, mówi:
- To dlaczego tutaj stoicie? Jesteście na całkowicie złej
drodze, najlepiej będzie, jeśli wrócicie się do Kopenhagi i będziecie łapać
stamtąd.
- Ale my dopiero z niej wyjechałyśmy…
- To spróbujcie stanąć na górnej drodze na przystanku, może
uda wam się coś złapać, choć to mało prawdopodobne.
Zasada numer jeden: nigdy nie ufaj nieogarniętym Turkom.
Tyle dobrego, że miejsce na właściwej drodze faktycznie jest
wygodne. Nie zmienia to jednak faktu, że spędzamy tam niemal kolejne 3 godziny.
W międzyczasie udaje nam się zatrzymać:
- Polaka, który bardzo chce nam pomóc, ale musi jechać do
pracy do Kopenhagi
- dziwnego gościa, który podwozi nas 300 metrów (!) dalej,
na tę samą stację, z której kilka godzin wcześniej uciekłyśmy, a gdy
odpowiadamy na pytanie skąd jesteśmy, uradowany krzyczy „ooooo Polska! Byłem w
Amsterdamie wiele razy”
Ogólnie autostop w Danii oceniam słabo. Może po prostu mamy
wybitnego pecha, może nie wzbudzamy zaufania, może wyglądamy jak brudasy, a
może po prostu faktycznie kiepsko się tam stopuje. Kierowcy kompletnie nas
ignorują, udając, że nas nie widzą, a o głupim uśmiechu z ich strony można
zapomnieć. Powoli oswajamy się z faktem, że o dotarciu tego dnia do Bochum
możemy zapomnieć. Po dłuższym czasie przenosimy się do zatoczki za
skrzyżowaniem, a tam szczęście się do nas uśmiecha i szybko zatrzymuje się
sympatyczny gość, z którym jedziemy kilkanaście kilometrów. Wysadza nas
tradycyjnie na środku autostrady, gdzie również tradycyjnie stajemy na poboczu,
a wszyscy jak zwykle na nas trąbią i pukają się w głowy. Chwilę później
jedziemy już z sympatycznym panem w stronę Rodbyhavn, skąd odpływa prom do
Niemiec.
Kierowca tym razem okazuje się na tyle litościwy, że
postanowia oszczędzić nam biegania wzdłuż autostrady; zjeżdża z niej wcześniej
i wysadza nas na wieeeeelkim i niemal całkowicie pustym parkingu.
- No, teraz musicie tylko dostać się na tę drogę, o tam
wysoko, i w tamtą stronę łapać, powodzenia!
Tyle go widzimy. Na parkingu stoi wprawdzie kilka tirów na
polskich numerach, ale zgodnie uznajemy, że póki co lepszą opcją będzie próba
dostania się na właściwą drogę. Mamy dwa wyjścia – cofnąć się dobrych kilka
kilometrów do autostrady bądź wejść na nią na skróty, po wielkim trawiastym
zboczu. Wybór jest oczywiście prosty.
Idę pierwsza. Powoli i ostrożnie, bo stromo, a niedoleczone
kolano nadal trochę boli. W momencie gdy jestem już na samej górze i usiłuję
przekroczyć barierkę, zauważam służbę autostrad. A służba autostrad zauważa
mnie. Groźnie wyglądająca pani w kamizelce zaczyna iść w moją stronę. Odwracam
się do Magdy.
- O kuźwa. Zawracamy.
- Czemu? Co się stało?
- Służba autostrad. Spadamy na dół, szybko.
Kolano jakoś automatycznie przestaje boleć i zbiegamy z
góry. Niestety Groźną Panią w Kamizelce odrobinę denerwuje nasze zachowanie i
zaczyna biec w naszą stronę, krzycząc coś po duńsku.
- Ksejjorgrafnjg aiabud fdsajhsfe!
- Nie mówię po duńsku, nic nie rozumiem! – odkrzykuję po
angielsku.
- Co wy tutaj robicie?! Nie widzicie, że to autostrada? Jest
absolutny zakaz ruchu pieszego na autostradzie!
- Tak, wiemy, ale zostałyśmy tutaj wysadzone, musimy dostać
się na prom, nie miałyśmy innego wyjścia.
Groźna Pani w Kamizelce na te słowa wpada na genialny plan i
odprowadza nas na parking, z którego 10 minut wcześniej uciekłyśmy, twierdząc,
że „ruch tam jest bardzo duży i na pewno szybko ktoś nas weźmie”. Zaznajamiamy
się więc z kierowcami tirów, robiąc sobie w ten sposób plan B; jadą na Niemcy o
3 nad ranem, więc jeśli do tego czasu nie uda nam się wydostać z Danii…
Brak nam już nadziei, że ten kraj kiedykolwiek wypuści nas
ze swoich ciasnych objęć. Postanawiamy się rozdzielić i usiłować złapać
kogokolwiek przy dwóch różnych wyjazdach, tak więc parking zostaje z każdej
strony obstawiony przez Magdy. Uśmiecham się głupkowato do każdego kierowcy (a
pojawiają się z częstotliwością jeden na 15 minut), aż wreszcie zatrzymuje się
przy mnie młoda hinduska w kolorowej zwiewnej koszuli. Obiecuje podrzucić nas
na prom. Znów mamy dobry humor i wydaje się, że wszystko pójdzie już jak po
maśle, do czasu kiedy docieramy do Rodbyhavn. Kolejni mundurowi odsyłają nas od
okienka do bramek, z bramek do pani w informacji, pani w informacji traktuje
nas jak niedorozwinięte i każe iść do kolejnego pana ochroniarza. W końcu po
godzinie błądzenia wchodzimy do dobrego budynku, kupujemy dobry bilet i
wchodzimy na dobry prom. Dzień zdecydowanie jest przeciwko nam.
Liczymy, że po zejściu z promu szczęście będzie choć
odrobinę bardziej po naszej stronie. Nic bardziej mylnego. Droga jest
absolutnie, kompletnie PUSTA. Żywego ducha, żadnego samochodu; z powodzeniem
można iść samym środkiem. Idziemy więc, i idziemy, i idziemy… Kilometry
uciekając pod stopami, a ja już nawet nie mam siły śpiewać sobie pod nosem. W
pewnym momencie słyszymy ciche brzdąkanie strun za zakrętem. Kilka metrów
później po drugiej stronie drogi zauważamy wysokiego, zarośniętego chłopaka z
wielkim plecakiem, który siedzi na barierce przy poboczu, gra na ukulele i
śpiewa sobie w najlepsze. Obok leży karton z napisem „DENMARK”. Machamy mu z daleka
i podchodzimy, żeby się przywitać.
- Cześć! Chcesz się dostać na prom?
- Tak, próbuję coś złapać, ale niewielki tu ruch. Skąd
jesteście?
- Z Polski, a ty?
- Ze Stanów. Muszę dotrzeć dzisiaj do Kopenhagi, bo o 4 rano
mam samolot powrotny do domu.
Jest ósma wieczorem, 8 godzin do odlotu. My dotychczasową
trasę z Kopenhagi zrobiłyśmy w ponad 10 godzin… Ale rozmówca (którego
zapomniałyśmy nawet spytać o imię!) nie wydaje się zbyt załamany tym faktem.
Żegna się z nami i na nowo zaczyna grać na ukulele i śpiewać. Chyba kogoś
takiego potrzebowałyśmy spotkać tego dnia.
Nagle nasz pas ruchu robi się coraz bardziej zatłoczony.
Szybko wnioskujemy, że kolejny prom przybił do brzegu, wyciągamy więc kciuki i
machamy nimi jak porąbane. Parę minut później zatrzymuje się sympatyczna
kobieta jadąca do Hamburga – tak, oczywiście chętnie nas weźmie, musi tylko
zrobić porządek w samochodzie i przy okazji przeprasza, że trochę w nim
śmierdzi, ale jest weterynarzem i często jeździ z psami. Gadka szmatka, szybko
znajdujemy wspólny język. Po jakichś dwudziestu minutach drogi słyszymy
pytanie:
- Dziewczyny, a wy macie prawo jazdy? Jeździcie samochodem?
- Tak, już spory czas.
- Hm… A czy któraś z was nie chciałaby mnie zmienić za
kierownicą? Jestem trochę zmęczona, wstałam wcześnie, jestem w drodze od kilku
godzin i w ogóle to mam jutro szkolenie i muszę się trochę pouczyć. Byłoby mi
bardzo miło.
- Eeeee… znaczy wiesz, ogólnie nie ma problemu, tylko że
żadna z nas nie ma przy sobie prawa jazdy.
- Ale to już chyba mój problem, prawda? W razie kontroli ja
będę tłumaczyć się policji, nie wy. To jak, która wskakuje?
Magda wskakuje. Dowozi szczęśliwie całą naszą trójkę na
wielką stację benzynową pod Hamburgiem, gdzie pani weterynarz daje nam swój
numer telefonu i prosi o smsa, że żyjemy i że mamy gdzie spędzić noc. A noc tuż
za pasem – zrobiła się 22, jest ciemno, zimno, wietrznie i w ogóle nic tylko
usiąść i płakać. Szczęście w nieszczęściu, że na parkingu mnóstwo tirów na
polskich numerach; a nuż ktoś będzie jechał na noc? Robimy rundkę. Niestety
wszyscy stoją na pauzie do rana, za to słyszymy całkiem sporo „gdybyście miały
ochotę na kawę, to zapukajcie, zrobię wam, bo pewnie jesteście zmarznięte” i „w
razie jakichkolwiek problemów uderzajcie jak w dym, z całej siły postaram się
pomóc”. Jednak moim faworytem zostaje młody, przypakowany i chyba odrobinę
przerażony kierowca busa.
- Cześć, jedziesz może na Dortmund?
- Niestety, pauza do rana.
- Okej. A mógłbyś nas chociaż rzucić na CB?
- …
- ?
- Ale… co to znaczy „rzucić na CB”?
Zgłupiałam. Rzucić na CB znaczy rzucić na CB.
- Nooo powiedzieć na CB radiu, że dwie dziewczyny są w dupie
pod Hamburgiem i chcą bardzo dostać się do Dortmundu teraz i czy ktoś jedzie.
- Aaa, dobra.
Bierze słuchawkę.
- Ale…
- Co?
- Tak normalnie mam powiedzieć? Że chcecie jechać do
Dortmundu?
- Tak, całkiem normalnie. I gdzie stoisz powiedz.
Podróże kształcą. Kierowców ciężarówek jak widać również.
Znów jesteśmy zrezygnowane. Marzę, żeby ten dzień się już
skończył i to w jak najlepszy sposób.
Z braku lepszego pomysłu siadamy na krawężniku przy wejściu
na stację. Polujemy na wjeżdżające na parking samochody, ale wszyscy mają nas
serdecznie w nosie. Co chwilę ktoś wchodzi do stacjowego sklepu, którego
obsługa mierzy nas podejrzliwym wzrokiem. W pewnym momencie w stronę drzwi
zbliża się dwóch gości – starszy wąsaty i młody, dosyć głośno rozmawiają.
Wyłapuję słowo „czterdzieści” powiedziane po polsku i zupełnie odruchowo się
odzywam.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry…?
- Nie jadą panowie może na Dortmund?
- Dzisiaj już nigdzie nie jedziemy, pauza. A czemu jedziecie
do Dortmundu?
W skrócie opowiadamy nasz dzień. Że przez tyle godzin
przejechałyśmy tak mało, że autostop w Danii jest całkiem do dupy, że taka pani
nas tu wysadziła i jedziemy do znajomych do Bochum i nie mamy pojęcia co ze
sobą zrobić, bo idzie noc, a my nie mamy gdzie się podziać. Bardzo ich to martwi
i wcale nie zastanawiają się długo nad rozwiązaniem.
- Jeśli chcecie, to możemy was przenocować. I tak jesteśmy
na dwa samochody, ja się prześpię u Radka w tirze, a wam zostawię busa, mam
duży kurnik, zmieścicie się wygodnie. A teraz chodźcie, bo zmarzłyście pewnie,
jakąś kawę zrobimy, pogadamy.
Kawa przeradza się w rozmowy o wszystkim przy
akompaniamencie meczu oglądanego na laptopie. Choć właściwie mecz jest jedynie
tanią wymówką, żeby nie pójść za wcześnie spać. Nie możemy się nagadać, a nasi
nowi koledzy – Pan Radek i Mateusz – za punkt honoru biorą sobie ugoszczenie
nas jak najlepiej. Dostajemy dla siebie calutki kurnik w busie, kołdrę, stos
koców, instrukcję jak włączyć ogrzewanie w nocy, gdyby było nam zimno i ciepłą
herbatę na dobranoc. Nie mogło nam się bardziej poszczęścić.
Budzimy się około 8, a właściwie budzą nas rozmowy z
parkingu. Wszyscy kierowcy powoli się budzą i zaczynają szykować śniadania,
niektórzy zbierają się od razu do drogi. Uznajemy, że to świetny moment na
ponowną rundkę rozpoznawczą. Niestety nadal nikt nie jedzie w stronę Dortmundu,
ale chwilowo wynagradza nam to fakt, że gdy wracamy, Mateusz czeka na nas z
całą lodówką dobrobytu.
- Co chcecie na śniadanie?
- No co ty, nic nie chcemy, już za dużo dobrego dla nas
zrobiliście. Bierzemy rzeczy i zwijamy się powoli w drogę.
- Nigdzie nie jedziecie dopóki nie zjedzie porządnego
śniadania. I kawa, pewnie chcecie kawę.
Znacie to uczucie, gdy ktoś chce zrobić wam przysługę i choć
jest wam maksymalnie głupio i niezręcznie, to macie świadomość, że odmowa będzie
dla tej osoby największą przykrością? Tak właśnie czujemy się w tym momencie.
Zabieramy się więc za wspólne śniadanie – kiełbaskę smażoną na cebuli, do tego
chleb i czarna jak smoła kawa.
Najpyszniejszy posiłek, jaki jadłam od paru dni.
Przypuszczam, że choćbyśmy zmuszeni byli zajadać się paprykarzem i trzydniową
bułką, smakowałoby mi to najbardziej na świecie.
Bardzo nie chcemy rozstawać się jeszcze z Panem Radkiem i
Mateuszem, ale czas ucieka, a przed nami nadal blisko 350 km do pokonania.
Zostawiamy chłopakom po wielkiej czekoladzie i stajemy przy wylocie ze stacji. Dzień
zapowiada się o wiele lepiej – niedługo potem łapiemy Ukraińca jadącego prosto
do Dortmundu. Droga mija mi szybko; może dlatego, że większość przesypiam.
A w Dortmundzie długo wyczekiwana chwila! Przyjeżdża po nas
Lukas i zabiera prosto do Bochum. Na miejscu dołącza do nas Mat. Rozmowom nie
ma końca, nie widzieliśmy się przecież prawie pół roku. Właśnie dlatego
decydujemy się zostać tego wieczora w mieszkaniu i po prostu się nagadać.
Od lewej: Lukas, Magdy, Mat.
- My jutro idziemy do pracy, więc możemy spotkać się dopiero
po 16.
- Jasne, nie ma problemu, pochodzimy sobie po mieście. Macie
może jakąś mapę?
- Niestety nie…
- To może nam narysujcie, hehehe. (słaby żarcik)
- Ooo, to świetny pomysł! Lukas, podaj karton! Miałem gdzieś
tutaj fusy z kawy…
Chyba nigdy wcześniej w życiu nie widziałam, żeby niemal
trzydziestoletni faceci tak bardzo cieszyli się z możliwości zrobienia mapy,
malowania, wycinania, podpalania („no bo ta mapa musi wyglądać na starą
przecież!”) i wymyślania.
To co jest na niebiesko jest dalej niż to co na czerwono.
Wiecie jak z tą skalą bywa...
Może nie wygląda na najbardziej profesjonalną, ale daję
słowo – sprawdza się wyśmienicie! Następnego dnia bez problemu znajdujemy
wszystkie zaznaczone punkty. No, może z jedną wpadką na samym początku…
Po wyjściu z bramy kamienicy mamy dwie możliwości – skręcić
dobrze bądź skręcić w lewo. Oczywiście robimy to drugie. Otoczenie trochę nie
zgadza się z widniejącym na mapie, więc z tym wielkim kawałkiem papieru w ręce
zagadujemy pierwszego napotkanego przechodnia.
- (po angielsku) Przepraszam, czy mógłby nam pan pomóc? Mamy
mapę i chcemy dotrzeć tutaj, ale chyba się odrobinę zgubiłyśmy.
- (nadal po angielsku) Oczywiście, niech zerknę…
Czekam na salwę śmiechu z powodu mapy, jednak przechodzień
jest całkowicie poważny.
- (wciąż po angielsku) Jesteście z polski?
- (i ciągle) Taaak, skąd pan wie?
- (po polsku) Bo tutaj jest napisane „sklep”.
Faktycznie, jest.
Pogoda nie jest najpiękniejsza, ale dzielnie szukamy
wszystkich atrakcji Bochum, kończąc na jedzeniu polecanego przez chłopaków
falafela.
Po południu do mieszkania wraca Mat, oznajmiając radosnym
głosem, że zupełnie zapomniał o imprezie, którą dzisiaj organizuje i za parę
godzin przyjdzie około 20 osób.
Przyszli. Było fajnie, ale następny poranek nie należał do
najłatwiejszych.
Mat i Lukas odwożą nas na stację poza miastem, skąd mamy
prostą drogę na Drezno. Cała nasza czwórka jest odrobinę wczorajsza, ale nikt
nie chce się do tego przyznać. Ze sztucznymi uśmiechami przylepionymi do twarzy
żegnamy się serdecznie. Dopiero gdy chłopaki odjeżdżają, Magda patrzy na mnie
najsmutniejszym wzrokiem jakim potrafi.
- Magda. Jest mi bardzo źle.
- Magda, mi też. Kupmy sok, duży i pomarańczowy.
- Chyba zwymiotuję.
Jeśli miałabym dać komukolwiek jedną złotą radę na całe
życie, brzmiałaby ona: nigdy nie łap stopa w stanie wczorajszym. Tym bardziej
nie rób tego, jeśli masz do pokonania kilkaset kilometrów autostradą.
Staramy się jednak aż tak bardzo nie narzekać, bo mamy
szczęście i szybko łapiemy dziewczynę, która podwozi nas 50 km dalej, a tam
błyskawicznie pojawia się pan jadący prosto do samego Drezna.
Droga, ku naszej szczerej uciesze, mija bez większych
ekscesów, szczególnie żołądkowych.
Drezno – Praga zachodu
W Pradze odbiera nas host David. Zostawiamy bagaże w jego
mieszkaniu i ruszamy na spacer.
Drezno bardzo kojarzy mi się z Pragą pod względem
architektury i ogólnego klimatu. Jest jednak o wiele spokojniejsze i mniej
zatłoczone, a mieszkańcy sprawiają wrażenie wiecznie wyluzowanych; nigdzie im
się nie spieszy, są uśmiechnięci i życzliwi. Spotykamy się ze znajomymi Davida
i idziemy na plac przy operze, gdzie odbywa się świetna inicjatywa. W Dreźnie
sporo spektakli operowych transmitowanych jest na żywo na wielkim telebimie
znajdującym się przed budynkiem. Plac wypełniony jest ludźmi pijącymi wino i
jedzącymi grillowaną kiełbasę. Atmosfera zdecydowanie sprzyja zawieraniu nowych
znajomości.
Po lewej David
W międzyczasie z rozmowy wychodzi, że David z pochodzenia
jest Irakijczykiem. Siłą rzeczy temat schodzi w końcu na różne języki świata.
- A wiecie, znam kilka słów po polsku.
- Taak, chyba nawet wiem jakie, zapewne k…
- To też, ale nie tylko!
- A jakie jeszcze znasz?
- (po polsku) Przepoczwarzać. Krzesić. Spulchniać.
Cyklinować.
- ?!?!?! Nawet nie wiem jak te słowa brzmią po angielsku!
Okazuje się, że David lubi studiować słowniki. Z kolei my
zdobyłyśmy cenną wiedzą jak brzmią po arabsku słowa: brzoskwinia, wydra oraz
kupa.
Opera
W drodze powrotnej do mieszkania przechodzimy przez
artystyczną dzielnicę Drezna, a tam całkowicie niechcący znajduję miejsce,
które zawsze chciałam zobaczyć, a jak już dotarłam do Drezna, to zupełnie o nim
zapomniałam – grającą ścianę!
Widoczne na zdjęciu rury są połączone w taki sposób, że gdy
pada deszcz, ściana zaczyna grać melodię. Jak na złość pogoda następnego dnia
jest słoneczna.
Zbieramy się wcześnie rano, a David obiecuje odwiedzić nas
niebawem w Krakowie.
Wskazówka dla stopujących: jeśli zaufacie hitchwiki i
zgodnie z instrukcją dojedziecie autobusem miejskim w Dreźnie na sugerowany
przystanek, dostaniecie się na dobrą wylotówkę. I mam nadzieję, że będziecie
mieć na niej większe szczęście niż my.
Spędzamy w zatoczce jakieś dwie godziny, aż w końcu starszy
pan lituje się nad nami i podwozi do Zgorzelca. Tam przydarza się kolejna rzecz
z serii „pierwsze razy” – zabiera nas cysterna! Choć może to zdanie brzmi zbyt
entuzjastycznie, bo jazda cysterną wcale nie jest taka fajna. Buja
niesamowicie. Przy okazji kierowcy mają dosyć poważne ograniczenia jeśli chodzi
o zabieranie pasażerów, więc gość, który nas zabrał przez cały czas szuka dla
nas na CB kogoś jadącego w stronę Krakowa. Nie jest zbyt rozmowny, za to bardzo
zdystansowany, właściwie zastanawiam się dlaczego w ogóle się zatrzymał.
Chyba po prostu wierzy, że karma do niego wróci, bo gdy
stajemy na stacji benzynowej na pauzę, zagaduje wszystkich obecnych w barze,
pytając czy jadą do Krakowa, a później kupuje nam kawę, za którą kategorycznie
odmawia zwrotu pieniędzy.
Do Krakowa jedziemy sześcioosobowym busikiem z trzema
panami-tirowcami w środku; wracają z trasy do domu. Choć trochę chce nam się
spać i średnio mamy ochotę na rozmowę, kiedy wsiadamy do samochodu, szybko
wnioskujemy, że nie pośpimy. Każdy z trójki naszych towarzyszy to człowiek
jednoosobowa impreza. Są przesympatyczni, rozmowa klei się wyśmienicie, a ja
niemal całą drogę płaczę ze śmiechu.
Nie lubię powrotów tak samo bardzo jak nie lubię kończyć
relacji. Bo to nigdy nie wiadomo co z tym zrobić – miejsce na przemyślenie,
śmieszna pointa, mądry morał? O popodróżniczym weltschmerzu przecież nie wypada
pisać, choć dopada mnie zawsze.
Im więcej i częściej wyjeżdżasz, tym bardziej chcesz się
odwdzięczyć za wszystkich dobrych ludzi, których spotykasz po drodze. David
zdążył nas już odwiedzić, aktualnie czekamy, aż Mateusz wróci gdzieś z południa
Europy – obiecał przyjechać do nas do Krakowa. Z dziewczynami poznanymi w
samolocie wciąż usiłujemy się spotkać, choć brak czasu uparcie próbuje nam
przeszkodzić. Mata i Lucasa już prawie namówiłyśmy na tegoroczny Przystanek
Woodstock; w końcu wcale nie mają tak daleko do Kostrzyna. Nina-weterynarka
chyba miło nas wspomina. A Pan Radek… Pan Radek prawdopodobnie mógł zgubić
kartkę z naszymi danymi, bo do dziś nie napisał smsa z adresem, żebyśmy mogły
wysłać mu pocztówkę. Mimo wszystko mam szczerą nadzieję, że jeszcze kiedyś go
spotkamy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz