Czas: 17-22.09
Dystans: ok. 1500 km
Hajs: 805 NOK
Bilet na samolot został kupiony blisko dwa miesiące temu.
Tym razem w dwie strony. :)
Z Zuzą pojechałyśmy do Warszawy już 12.09, ze względu na
Wachlarz. Chyba nie ma sensu skupiać się na drodze – prawie 400 km pokonałyśmy
stopem w 8 godzin, co uważam za spory sukces. Może wspomnę tylko o dwóch
rzeczach: po pierwsze, większość drogi przejechałyśmy na dwa tiry z Grześkiem i
Wieśkiem (czy ktoś mi wytłumaczy dlaczego imiona kierowców ciężarówek, którzy
jadą razem w trasę, zawsze muszą się rymować?), którzy wysadzili nas w bardzo
głupim miejscu, czyli standardowo na środku drogi ekspresowej. Na szczęście
stamtąd po blisko 10 minutach zgarnął nas przemiły pan, który poświęcił pół
swojego popołudnia, żeby przebić się w najgorszej porze na drugi koniec
Warszawy i zostawić nas niemal pod drzwiami naszego kolegi, u którego
mieszkałyśmy przez tych kilka dni. Mam nadzieję, że karma do niego wróciła!
We wtorek 16.09 dojechała do nas Magda. Wylot miałyśmy we
środę po 6 rano, więc zgodnie uznałyśmy, że najlepszą opcją jest spędzenie nocy
na lotnisku. Jeśli komukolwiek przyjdzie kiedyś spać na Okęciu - bez obaw, jest
całkiem dobrze. Przede wszystkim ciepło; spokojnie ani trochę. Około 2 w nocy
na lotnisku koczowały tłumy. No ale – jesteśmy młode, piękne, zdolne i skromne,
więc nie będę narzekać.
Lądowanie w Oslo Sandefjord Torp, czyli jak sama nazwa
sugeruje – 120 km od Oslo. Prosta droga, brak problemu z szukaniem wylotówki,
toteż szybciutko zorganizowałyśmy kartkę z adekwatnym napisem i udałyśmy się na
drogę.
Niedogodność polegała jedynie na tym, że droga była dosyć
pusta. Dopiero po przejściu jakichś dwóch kilometrów zatrzymała się kobieta,
która podwiozła nas na najbliższą stację benzynową.
Swoją drogą, pierwsze wrażenie po opuszczeniu samolotu było…
dziwne. Krajobraz właściwie całkiem polski, jedynie powietrze chłodniejsze i
bardziej ostre. Krótko mówiąc – pierwsze godziny w Norwegii nie zrobiły na nas
szczególnego wrażenia.
Na nasze nieszczęście, cała droga z Torp do Oslo okazała się
być autostradą. Dodatkowo stacje benzynowe przy drogach szybkiego ruchu w
Norwegii są niezbyt wygodnie usytuowane – do każdej z nich prowadzi długi i
zawiły zjazd, przez co łapanie stopa na stacjach mija się z celem, bo ruch jest
tam prawie żaden. Dlatego właśnie zmuszone byłyśmy (ponownie) złamać mocne
postanowienie o nigdy-więcej-nie-łapaniu-stopa-na-autostradzie, powstałe po
podróży po Bałkanach. Ustawiłyśmy się na poboczu (które na szczęście było
całkiem szerokie) i cierpliwie wyciągnęłyśmy kciuki.
Wspomnienie drogi do Oslo z pewnością nie będzie należało do
moich ulubionych. Tylko 120 km do pokonania, a jak na złość każdy zatrzymujący
się kierowca podwoził nas tylko o kolejne 20/30 km dalej. Tym sposobem droga do
stolicy wymusiła na nas blisko 4 przesiadki do kolejnych samochodów. Najpierw
jechałyśmy z młodym biznesmanem, któremu przez nieuwagę wysypałam wszystkie
ważne papierki z segregatora leżącego na tylnym siedzeniu (mam nadzieję, że nie
połączył faktów i nie zorientował się, że ma taki bałagan przez
autostopowiczki), następnie z
Bośniakiem, młodą dziewczyną i panem, którego samochód zapełniony był dziecięcymi
fotelikami. W międzyczasie zdarzyła nam się dosyć śmieszna sytuacja: gdy
czekałyśmy raz na stopa, zatrzymał się przed nami mały dostawczak na norweskich
numerach. Otwierają się drzwi, kierowca mówi:
- Kurcze dziewczyny, mam tylko jedno miejsce, a jadę do
Drammen, więc w waszą stronę, ale mogę zmieścić tylko jedną.
Nie były to bynajmniej słowa po angielsku, tylko w naszym
rodzimym języku. Zanim Zuza i Magda zdążyły cokolwiek powiedzieć, niezbyt
mądrze wypaliłam:
- Ale skąd pan wie, że jesteśmy z Polski?!
Kierowca zmierzył mnie takim wzrokiem, jakbym była nie do
końca sprawna umysłowo i powiedział:
- Hm… Bo macie flagę?
No tak. Po coś ją przecież wzięłyśmy i trzymałyśmy w
widocznym miejscu.
Oslo – stolica remontów
Ostatecznie pokonałyśmy tę nieszczęsną setkę w 4 godziny. Pan
od fotelików wysadził nas przy stacji metra, skąd miałyśmy w prosty sposób
dostać się do centrum Oslo. Gdy walczyłyśmy z automatem biletowym, podeszła do
nas młoda kobieta z wózkiem.
- Dziewczyny, może Wam pomóc?
Po raz kolejny usłyszenie języka polskiego w kraju pełnym literek
z dziwnymi kropkami, ogonkami i przekreśleniami wywołał u nas uśmiechy. Kobieta
pomogła nam kupić bilety (o zgrozo, 30 NOK za bilet godzinny!), poradziła na
której stacji najlepiej nam będzie wysiąść i umiliła czas pogawędką w metrze.
Miałyśmy spotkać się z naszym hostem o 18, więc zostały nam 4 godziny na wstępny rekonesans. Pierwsza rzecz, która rzuciła się w uszy to Polacy. Bardzo dużo rozmów po polsku, w parku, na ulicy, na przystanku. Czyli jednak nie kłamali z tymi imigrantami w Norwegii.
Miałyśmy spotkać się z naszym hostem o 18, więc zostały nam 4 godziny na wstępny rekonesans. Pierwsza rzecz, która rzuciła się w uszy to Polacy. Bardzo dużo rozmów po polsku, w parku, na ulicy, na przystanku. Czyli jednak nie kłamali z tymi imigrantami w Norwegii.
Udałyśmy się spacerowym krokiem w stronę Aker Brygge. A tam
– o zgrozo – trafiłyśmy na drewniane leżako-ławki, tuż nad wodą. Słońce tak
pięknie grzało, my miałyśmy dużo czasu i niemal nieprzespaną noc za sobą…
Usiadłyśmy na 10 minut. Obudziłyśmy się godzinę później, z plecakami na
kolanach i przypalonymi nosami. Za to przybyło nam energii na dalsze
zwiedzanie!
Aker Brygge - najbardziej znana ulica
w Oslo
Mieszkańcy Oslo sprawili na nas fajne wrażenie. Sympatyczni
i pomocni. Z kolei atmosfera w mieście nadzwyczaj spokojna. W sumie nic
dziwnego – Norwegia jest drugim najrzadziej zaludnionym krajem w Europie, a
więcej niż 1/10 populacji mieszka w Oslo. W państwie jest ok. 5 milionów
mieszkańców, więc prostym rachunkiem ilość mieszkańców w stolicy daje ok. 600 tys. Dla porównania,
liczba ludności w Warszawie jest prawie 3 razy większa!
O 18 spotkałyśmy się z naszym hostem Tomem, który uznał, że
zanim udamy się do jego domu, musi nam pokazać Operę – „must see” dla każdego
turysty w Oslo. Przyznam, że budynek robi wrażenie.
Budynek opery
Widok z dachu opery na Oslo
Selfie #7 z Tomem
Po zostawieniu bagaży u Toma, poszliśmy wspólnie na
dłuuuuugi spacer do parku rzeźb Vigelanda. Najpierw musieliśmy przejść przez ogromny, stary cmentarz, co miało niesamowity
urok – robiło się ciemno, nad głowami co chwilę przelatywał jakiś nietoperz, a
jedynymi obecnymi oprócz nas byli pojedynczy ludzie uprawiający jogging. W
parku spędziliśmy niemal dwie godziny, po których zgodnie uznałyśmy, że jest to
świetne miejsce na rozbicie namiotu. Może przy okazji następnej wizyty w Oslo
:)
Ach, jedna ważna kwestia – dlaczego w podtytule mowa o
jakichś remontach? Oslo jest w dużej mierze rozkopane. Wszędzie coś poprawiają,
remontują, burzą. Prawdę mówiąc, nie zrobiło to na mnie najlepszego wrażenia,
jednak nie uprzedzam się – kiedyś wrócę i sprawdzę, czy cokolwiek w tej materii
się zmieniło.
U Toma spałyśmy jak zabite. Następny dzień był wypełniony
ambitnym planem – pokonać stopem ponad 500 km z Oslo do Sandnes. Wstałyśmy
jednak pełne entuzjazmu, za radą naszego hosta wsiadłyśmy w odpowiedni autobus
miejski, na dworcu autobusowym zjadłyśmy sycące śniadanie w postaci chleba
tostowego z pasztetem (uwierzcie, mocno zaciskam zęby pisząc słowo PASZTET;
sądzę, że nie tknę go przez najbliższe tygodnie co najmniej) i do zrealizowania
pozostała tylko ta najgorsza część – znalezienie wylotówki. O borze…
Znalezienie wylotówki z Oslo graniczy z cudem. Wróć – nie tyle znalezienie, co
dostanie się na nią. Wiedziałyśmy, że równolegle do drogi, na której się
znajdowałyśmy jest autostrada, jednak nie miałyśmy zielonego pojęcia jak można
na nią wejść w inny sposób niż przedzieranie się przez krzaki bądź skakanie po
dachach. Zapytałyśmy chyba wszystkich możliwych ludzi w promieniu dwustu
metrów; nie wiedzieli bądź dawali skrajnie różne odpowiedzi, wskazując drogi w
całkowicie innych kierunkach. Bałkany nauczyły nas jednego – gdy widzisz tunel
połączony z autostradą, nie wchodź do niego pod żadnym pozorem. Stanęłyśmy więc
na przystanku autobusowym, będącym jednocześnie końcem pętli, zażarcie
dyskutując co powinnyśmy zrobić, w którym kierunku iść i gdzie stanąć. W pewnym
momencie zwróciłyśmy uwagę na kierowcę autobusu stojącego akurat na przystanku
– facet ewidentnie do nas machał i krzyczał, żebyśmy do niego podeszły.
Weszłyśmy do pojazdu, gość poprosił Zuzę o wyciągnięcie zza plecakowej gumki
kartonu z napisem Oslo i wskazując na narysowany na nim uśmiech zaczął swój
wykład.
- Dziewczyny! Ja nie wiem o czym tak dyskutowałyście, o
miejscu gdzie łapać stopa? Pewnie tak. To nieważne, bo zapomniałyście o jednej
ważnej rzeczy. UŚMIECH! Po co marnujecie energię na kłócenie się? Wiecie co, ja
jestem motylem. To moja filozofia. Nie przywiązuję wagi do przyziemnych spraw,
ale nigdy nie zapominam o uśmiechu! Też kiedyś dużo jeździłem autostopem i
uwierzcie, takie dyskusje są niepotrzebne! Skąd jesteście?
- Z Polski. Ma pan rację, ale mamy taki problem, że nie
wiemy jak dostać się na autostradę. Może pan wie?
- Nie mam zielonego pojęcia, ale przede mną stoi drugi
autobus, też ma przerwę. Idźcie do tego kierowcy, on pewnie wie. On na pewno
wie – nie jest motylem.
Zanim zdążyłyśmy podejść do drugiego kierowcy, Pan Motyl
zaczął do niego krzyczeć „Polish girls! From Poland!”. Zorientowałyśmy się, że
zapewne kierowca jest naszym rodakiem – nie myliłyśmy się. Wskazał nam drogę,
choć sam nie był pewien, czy jest dobra. Zresztą wtedy było nam wszystko jedno.
Incydent z Motylem sprawił, że uśmiechy ani na moment nie schodziły nam z
twarzy. W końcu miał stuprocentową rację: po co nam były te nerwy? Było rano,
miałyśmy spory kawałek drogi do przebycia, ale też mnóstwo czasu do zmierzchu.
A zresztą, nawet jeśli noc zastałaby nas pośrodku niczego – bo to pierwszy raz?
Droga wskazana przez kierowcę autobusu okazała się być na
tyle sensowna, że doszłyśmy nią do wjazdu na autostradę.
Ogólnie rzecz biorąc cała podróż po Norwegii była chyba
najbardziej hardkorową w mojej karierze jeśli chodzi o miejsca, w którym
przyszło nam łapać stopa. Bynajmniej nie mam na myśli miejsc super
bezpiecznych, widocznych i komfortowych. Zdecydowana większość z nich
wpasowywała się raczej w kategorię „miejsca, w których zauważasz autostopowicza
w ostatniej chwili, a gdy się zatrzymasz, zablokujesz cały ruch”.
Nie inaczej było i tym razem. Stanęłyśmy dokładnie na
zakręcie przy wyjeździe… Na swoje usprawiedliwienie mam tylko fakt, że gdybyśmy
stanęły na pierwszej prostej za wyjazdem, samochody byłyby zbyt rozpędzone, by
się zatrzymać, a z kolei przed zakrętem kompletnie nie było pobocza. Na
szczęście usprawiedliwienie to okazało się na tyle sensowne, że po kilkunastu
minutach zatrzymała się przy nas ciężarówka z dwoma miejscami dla pasażerów.
Kierowca zagadał po angielsku.
- Dokąd jedziecie?
- W stronę Stavanger.
- To bardzo głupie miejsce do łapania, wskakujcie, zawiozę
was na najbliższą stację.
- Ale pan ma dwa miejsca, a my jesteśmy trzy, czy mimo
wszystko…?
- Wsiadajcie, szybko!
Wpakowałam się do pojazdu pierwsza, za mną Magda i Zuza. W
tym momencie warto wspomnieć o ważnej i sprawdzającej się za każdym razem
zależności: zawsze, ale to ZAWSZE, gdy podczas łapania Zu zacznie robić coś, co
wymaga wyciągnięcia kilku rzeczy z plecaka (jeść/szukać chusteczek/smarować się
kremem przeciwsłonecznym/cokolwiek), dokładnie w chwili, gdy wszystko jest
wysypane na pobocze, zatrzymuje się samochód. Nie inaczej było i tym razem. Do
dziś trwają między nami spory, dlaczego po wejściu do ciężarówki pierwszym
pytaniem zadanym przez kierowcę było „skąd jesteście?” po polsku. Dlatego, że
miałyśmy flagę, czy dlatego, że gdy pobiegłyśmy z Magdą do drzwi pasażera, Zu
krzyknęła: „czekajcie, jeszcze ta pierdolona mapa!”.
Polak zawiózł nas kilkanaście kilometrów, na następną
stację. Tam nie miałyśmy większych problemów i już po 15 minutach siedziałyśmy
w samochodzie wiozącym nas do Notodden. Tam kierowca wysadził nas na stacji
benzynowej. O wylotówce ani widu ani słychu, poszłam więc porozmawiać na ten
temat z pracownikiem stacji. Zdanie, które od niego usłyszałam, co najmniej
mocno mnie zdziwiło:
- Idźcie prosto aż do końca, a kiedy zobaczycie wielki
mikrofon, skręćcie w prawo. Tam jest wylotówka.
Dziewczyny pytały się mnie trzy razy, czy na pewno
powiedział „mikrofon”. Bo może mu się pomyliło i tak naprawdę miało być
„skrzyżowanie”, albo może zapomniał jakiegoś słowa i dlatego powiedział
„mikrofon”. Tak czy inaczej, posłuchałyśmy wskazówki i po dłuższej chwili
marszu faktycznie zobaczyłyśmy wielki pomnik mikrofonu. Z braku innego pomysłu
skręciłyśmy więc w prawo. Na szczęście kawałeczek dalej była stacja benzynowa z
wyjazdem wprost stworzonym do łapania stopa.
Niestety, tylko pozornie. Ruch był naprawdę duży, a my przez
dwie godziny bezowocnie machałyśmy kciukami i kartkami. Gdy poczułyśmy się
wystarczająco zniechęcone, uznałyśmy, że to dobry czas na chleb z pasztetem. Po
chwili leniwego żucia, na ławce kilka metrów dalej usiadł człowiek z ogromnym
plecakiem, wyglądający na typowego autostopowicza. A wiadomo, że mało co działa
na autostopowicza tak motywująco jak drugi autostopowicz. Wróciłyśmy na nasze
miejsce szybciej niż o tym pomyślałyśmy i wtedy dobra passa wróciła – zatrzymał się
człowiek wyglądający na ratownika górskiego, który podwiózł nas wprawdzie tylko
kilka kilometrów, ale przynajmniej opuściłyśmy pechowe Notodden.
Momentalnie wrócił do nas fart: jeszcze dobrze nie
rozrzuciłyśmy plecaków na poboczu, a już zatrzymał się obok nas kolejny
samochód. Wysiadł z niego starszy mężczyzna, na oko po sześćdziesiątce i
zapytał dokąd jedziemy. Odpowiedziałyśmy, podając mu mapę i pytając dokąd
mógłby nas podrzucić, a mężczyzna… pokazał jakieś miejsce oddalone od naszego
położenia o około 200 km. Radości nie było końca. Wpakowałyśmy się czym prędzej
do auta i ruszyliśmy w trasę. Niemal natychmiast padło pytanie skąd jesteśmy, a
gdy powiedziałyśmy, że z Polski, Sigmund – bo tak miał na imię nasz nowy towarzysz
drogi – powiedział:
- Zamiast jechać krótszą drogą przez tunele, pojedziemy
trochę dłuższą, starą drogą biegnącą przez góry. Pokażę wam piękne widoki!
Podczas wszystkich moich autostopowych przygód – a przez
tych kilka lat nazbierało się ich trochę – miałam okazję poznać mnóstwo typów
kierowców. Nie będę się teraz nad tym rozwodzić, bo jest to temat na inny dzień
i całkiem osobny post, jednak Sigmund wpadł do zupełnie nowej szufladki,
określonej jako „kierowca dobry dziadek”. Ewidentnie poczuł się w obowiązku
pokazania nam czegoś więcej niż tylko nudnej drogi: specjalnie wjeżdżał do
mijanych małych miasteczek, by pokazać nam zabytkowy kościół, ładne domki czy
cokolwiek innego. Co jakiś czas zatrzymywał się w ładniejszych miejscach,
żebyśmy mogły zrobić zdjęcia, wciąż dzielił się z nami ciekawostkami i historią
związanymi z Norwegią. Co więcej – podczas każdego z postojów częstował nas
jakimś norweskim przysmakiem. Najpierw dostałyśmy Knekkebrød – tradycyjny
chlebek przypominający trochę nasze chrupkie pieczywo. Ponoć Norwegowie robią
go w domu, szczególnie w okresie zimowym. Później Sigmund poczęstował nas
czymś, co nazwał „breadocake” – jest to słodka przekąska złożona z dwóch
kawałków czegoś a’la chleb, przełożonych słodką masą. Cały czas jadąc,
zostałyśmy uraczone kawą z podręcznego serwisu samochodowego, składającego się
z mobilnej grzałki, papierowych kubków, plastikowych łyżeczek i lurowatej kawy
z proszku. No ale liczył się gest! Zresztą, nie miałyśmy najmniejszej ochoty
wydziwiać – nasz kierowca był po prostu kochany. Na deser zatrzymaliśmy się
przy farmie położonej wysoko w górach, gdzie wyrabiany był kozi ser. Sigmund
kupował go dla siebie do domu, ale poprosił kobietę pilnującej nabiałowego
interesu, by ukroiła nam po kawałku do spróbowania. Był pyszny! Słodki, z
delikatnym posmakiem karmelu, o śmiesznej, miękko-puszystej konsystencji.
Żałowałyśmy, że podczas długiego stania w Notodden z żałości pożarłyśmy całą
mieszankę wedlowską kupioną w Polsce, która miała służyć do częstowania
kierowców.
Myślałyśmy, że Sigmund wykorzystał już wobec nas wszystkie
pokłady dobroci, jednak ponownie nas zaskoczył. Niby mimochodem zapytał o nasze
plany na najbliższe dni.
- Jutro z Sandnes ruszamy na Preikestolen, a następnie do
Bergen, skąd w sobotę rano kierujemy się na Oslo. W Oslo chcemy spędzić noc z
soboty na niedzielę, żeby w niedzielę wieczorem ruszyć na lotnisko. W
poniedziałek rano mamy samolot do Polski.
- Aha. Wiecie co, ja jadę teraz do mojego domku w górach,
zostaję w nim do niedzieli, stamtąd wracam do domu, czyli w stronę Oslo. Wiem
jak ciężko łapie się stopa w Norwegii (co?!), więc jeśli byście chciały, mogę z
domku pojechać do Bergen, zabrać Was stamtąd i zawieść na lotnisko. Tylko że w
niedzielę.
Nie wierzyłam własnym uszom. Przypadkowy koleś chce nadrobić
drogi, żeby zawieźć trzy przypadkowe autostopowiczki z Polski do celu, bo mu
ich szkoda. To chyba prawda, że niektórzy zwyczajnie mają szczęście w życiu.
Nie mogłyśmy jednak z marszu powiedzieć „dobrze, niech tak
będzie”, bo po pierwsze nie wiedziałyśmy, czy host z Bergen zechce przenocować
nas o jedną noc dłużej, a po drugie nie chciałyśmy robić w bambuko hosta z
Oslo. Wobec tego Magda wymieniła się z Sigmundem numerem telefonu i uznaliśmy
wspólnie, że będziemy „in tacz”.
Farma w górach
Po prawej Sigmund :)
"breadocake"
Kozie sery
Sigmund wysadził nas dokładnie pośrodku ciemnej dupy. W
górach, z lasem wokoło, na skrzyżowaniu dróg, przez które samochody jeździły z
częstotliwością jeden na 15 minut. Jednak byłyśmy w wyśmienitym nastroju (żeby
nie powiedzieć, że aż za bardzo).
Zdjęcie miało na celu pokazanie jak pusta była droga.
Nie mam zielonego pojęcia dlaczego wyglądam na nim,
jakbym tańczyła krakowiaka.
Nie mam zielonego pojęcia dlaczego wyglądam na nim,
jakbym tańczyła krakowiaka.
Ze środka ciemnej dupy wziął nas miły Norweg, z którym przez
całe 20 minut drogi dyskutowałam o tunelach. Wysadził nas na stacji benzynowej,
a tam szybko zatrzymał się przed nami samochód z dosyć młodą parą w środku.
- Gdzie jedziecie?
- Do Sandnes.
- My do Stavanger, no to wskakujcie, tylko zrobimy porządek
na tylnych siedzeniach.
- Super, dziękujemy!
- Z jakiego kraju jesteście?
- Z Polski.
(tajemniczy proces zmiany języka)
- No to siema, my też.
Nie jestem w stanie określić gdzie dokładnie znajdowała się
stacja, z której wzięli nas Kamil i Magda, jednak spędziłyśmy z nimi ponad 3
godziny w trasie. Do przewidzenia było, że szybko uznają, że przecież
zostawienie nas w Stavanger, skąd do Sandnes jest tylko 20 minut drogi byłoby
okrutne i kategorycznie nie mogą się na to zgodzić, więc obiecali nam transport
pod samiutkie drzwi Ragnara, u którego miałyśmy spędzić noc. Droga minęła na
miłej rozmowie, intensywnym śmiechu i wymianie opowieściami z podróży. Do tego
jeszcze na nasze pytanie ile kosztuje prom, usłyszałyśmy:
- Dajcie spokój, nie wy się tym dzisiaj martwicie.
Więc się nie martwiłyśmy. Przed północą wysiadłyśmy z
samochodu tuż przy mieszkaniu naszego hosta. Godzinę później już smacznie
spałyśmy.
Preikestolen
Od Ragnara zebrałyśmy się już o 7. Znów czekał nas ambitnie
zaplanowany dzień – musiałyśmy najpierw dostać się do Stavanger, stamtąd promem
do Tau, zdobyć Preikestolen, wrócić do Stavanger i fortunnie złapać stopa do
Bergen. Poszłyśmy na przystanek autobusu podmiejskiego, za chwilę przyjechał
ten właściwy, jadący do Stavanger. Przez jakieś 2 minuty próbowałyśmy
wytłumaczyć kierowcy po angielsku, że chcemy 3 bilety do Stavanger, ale ulgowe,
jednak komunikacja szła tego dnia bardzo opornie. W końcu podeszła do nas młoda
kobieta, pasażerka.
- Może spróbujcie po polsku porozmawiać?
- Eee… To pan jest Polakiem?
- Tak, wy też?!
- No to prosimy 3 ulgowe do Stavanger.
- Idźcie sobie usiąść, jedziecie za darmo.
Dzień tyle co się zaczął, a my już wygrywałyśmy 1:0.
Dodatkowo kierowca okazał się na tyle życzliwy, że po wysadzeniu wszystkich
pasażerów zboczył z trasy i podrzucił nas do samego poru, skąd odpływał prom.
Po zejściu na ląd zainwestowałyśmy w autobus jadący pod sam
szlak – uznałyśmy, że łapanie stopa teraz, ze świadomością, że przed nami
jeszcze co najmniej 2 godziny górskiego podejścia, a potem jeszcze powrót do
Stavanger byłoby odrobinę nierozsądne. W końcu i tak póki co żyłyśmy w Norwegii
oszczędnie, a dzięki życzliwym ludziom odpadło nam kilka wydatków.
Podejście było trochę ostrzejsze niż się spodziewałam,
jednak całkiem przyjemne. A widoki – o mamo. Z ogromną chęcią zamieszkałabym w
szałasie na którejś z polanek mijanych po drodze. Jednak najlepsze było dopiero
przed nami.
Odrobinę tłoczno, ale uważam, że wejście na Preikestolen i
zobaczenie tego kolosa na własne oczy było jedną z dwóch najlepszych decyzji
podczas całego wyjazdu. Wtedy też, siedząc na klifie wiszącym 600 m n. p. m.
powstała nazwa dla projektu, który nie do końca świadomie realizowałyśmy – „Z
pasztetem na szczycie”!
Na zdjęciu po lewej Profi pieczarkowy;
po prawej natomiast napój bogów ochrzczony nazwą
„szczyny łosia” – woda z przydrożnego strumyka
o intensywnym aromacie mchu.
po prawej natomiast napój bogów ochrzczony nazwą
„szczyny łosia” – woda z przydrożnego strumyka
o intensywnym aromacie mchu.
Jeśli kiedykolwiek będziecie mieli okazję spędzić trochę
czasu w Norwegii, nie zapomnijcie o Preikestolenie. Warto jednak wybrać się na
szlak w środku tygodnia – większa szansa na uniknięcie dzikich tłumów Azjatów
robiących zdjęcia wszystkiemu i wszystkim dookoła.
Około 15 byłyśmy z powrotem na dole. Chciałyśmy jak
najszybciej znaleźć się w Stavanger, więc bez chwili zwłoki zaczęłyśmy
rozglądać się za odpowiednim miejscem do stanięcia i wyciągnięcia kciuka.
Niestety, takich był deficyt; jedyną alternatywą zostało ulokowanie się tuż za
wyjazdem z parkingu, przy szlabanie. Wróżyłyśmy sobie co najmniej pół godziny
stania (biorąc pod uwagę, że ruch był żaden – wszyscy odwiedzający dopiero
otwierali konserwy turystyczne i termosy na szczycie klifu), a tu kolejna
niespodzianka: zatrzymał się drugi samochód, co dało nam całe 5 minut czekania.
Młoda para, parę słów wstępnego przywitania, aż w końcu magiczne pytanie „skąd
jesteście?”. Z Polski jesteśmy. Na to odezwała się dziewczyna:
- Z Polski? Ale super, ja też.
Przyjechała do Norwegii do chłopaka w maju, uczy się języka,
póki co porozumiewają się po angielsku. Zawieźli nas na samiutką wylotówkę ze
Stavanger w stronę Bergen. Tam standardowo stanęłyśmy na samym zakręcie wjazdu
na autostradę i z całych sił trzymałyśmy optymizm w kieszeni, żeby nie zwiał za
szybko. W międzyczasie odkryłam kolejne praktyczne zastosowanie dredów.
Chwilę później zatrzymał się młody, całkiem przystojny i
okrutnie przemądrzały facet, który całą drogę starał się usilnie nauczyć nas
jak powinno się łapać stopa („Wiecie, podczas łapania musicie znaleźć takie
miejsce, żeby kierowcy wygodnie było się zatrzymać” – fakt, w tunelu nieopodal
na pewno byłoby o niebo łatwiej i wygodniej złapać cokolwiek!). Zacisnęłyśmy
jednak mocno zęby, przykleiłyśmy uśmiechy do twarzy i z ulgą wysiadłyśmy na
wyspie, do której nas dowiózł. Pierwszy raz w życiu jechałam tunelem pod
fiordem – ciekawe wrażenie, choć odrobinę przerażająca jest świadomość, że
jedziesz sto metrów pod wodą.
Z wyspy do miejscowości Leirvik zabrał nas sympatyczny
starszy pan, z którym trochę nie miałyśmy o czym rozmawiać, więc po
kilkuminutowej zdawkowej gadce zapoznawczej zgodnie zasnęłyśmy na resztę drogi.
Jedyny fakt – notabene, całkiem zabawny – który zapamiętałam z tej drogi, to że
mężczyzna jechał do swojego domku letniego, bo jego żona wszczęła panikę, że
zalęgły się w nim myszy. Z Leirvik szybko złapałyśmy kolejną podwózkę, wprawdzie
zaledwie kilkanaście kilometrów dalej, jednak wziął nas facet, który sprawiał
tak niesamowicie pozytywne wrażenie, że nie dało się mieć przy nim złego
humoru. Cały czas uśmiechnięty, cieszył się dosłownie każdym milimetrem twarzy.
Po chwili rozmowy przyznał, że Polacy mają nienajlepszą reputację w Norwegii,
jednak on ich bardzo lubi, bo wszyscy Polacy, których do tej pory spotkał w
swoim życiu byli świetnymi ludźmi.
Uśmiechnięty wysadził nas w kolejnym kretyńskim miejscu.
Wprawdzie na naszą korzyść przemawiał przystanek autobusowy, jednak wokół był
las, brak cywilizacji, no ogólnie wiało sandałem. Robiło się już ciemno, a do
Bergen było całkiem niedaleko, toteż los widocznie uznał, że to właśnie jest
doskonały moment, żeby zafundować nam dziwną sytuację. Zauważyłyśmy jadący
bardzo szybko z naprzeciwka samochód. Po chwili zjechał w boczną drogę,
zawrócił, wjechał na odpowiedni pas i zatrzymał się tuż przy nas. Za kierownicą
młody chłopak, sprawiający wrażenie trochę zjaranego.
- Cześć, gdzie jedziesz?
- Przez Bergen.
- Ooo, to super! Możemy się zabrać?
- Jasne, tylko wiecie co, jest taka kwestia… Musiałybyście
zapłacić za prom.
Normalnie, nic dziwnego, nie wszyscy na świecie są
zobowiązani fundować nam kolejne promy.
- A ile kosztuje za osobę?
- Ale mam na myśli czy możecie zapłacić za prom za mnie. I
za mój samochód.
Pamiętacie historię o dziwnych typach z Albanii oferujących
podwózkę na stacji benzynowej w Chorwacji? Dokładnie takie same odczucia miałam
wobec tego zjaranego gościa. Podziękowałyśmy ładnie i wytrwale łapałyśmy dalej.
Super jest spełniać marzenia. Tego dnia już jedno było za
mną – weszłam na Preikestolen, zobaczyłam, obwąchała, popodziwiałam. I
kompletnie nie spodziewałam się, że tego dnia – w lesie, kilkadziesiąt
kilometrów od Bergen – uda mi się spełnić kolejne. Dotarło to do mnie dopiero w
momencie, gdy na przystanek zajechał camper. Zawsze, ale to zawsze zawsze
zawsze chciałam złapać na stopam campera!!! Uradowane pobiegłyśmy z plecakami
do drzwi; kierowca powiedział, że dla dwóch z nas nie ma pasów, ale jeśli nam
to nie przeszkadza, jesteśmy mile widziane. Czułam się jak wtedy, gdy mając
osiem lat otwierałam Big Milka, a na patyczku widniał napis „Gratulacje
lodożerco, wygrałeś Big Milka”.
Dojechałyśmy z rodzinką na obrzeża Bergen. Wysadzili, pożegnali
i udali się na camping nieopodal, a my ponownie wyciągnęłyśmy kciuki. Po blisko
15 minutach na przystanek… znów zajechał camper. Fatamorgana albo wyjątkowe
szczęście. Jak się okazało, to była ta sama rodzinka – pole było przepełnione i
musieli jechać dalej, więc zawrócili, by zobaczyć czy nadal stoimy i zawieźć
nas do samiutkiego centrum Bergen. Plan wykonany!
Po kilku pytaniach do mijanych na ulicy ludzi, zdobyciu mapy
miasta w hotelu i przezabawnej konfrontacji z pijanym Norwegiem, który usilnie
próbował nam wmówić, że idziemy w złą stronę (kiedy byłyśmy zaledwie kilkaset
metrów od celu), a następnie zaprowadził nas pod właściwy adres, trafiłyśmy do
naszego hosta Luki. Luca zdecydowanie zasługuje na porządną wzmiankę w poście i
honorowy tytuł Najlepszego Hosta Roku. Nie dość, że czekał na nas pół nocy,
będąc przeziębionym, to jeszcze przygotował nam pizzę (pierwszy ciepły posiłek
od trzech dni! Ta chwila była warta więcej niż królestwo i pół księżniczki) i
widząc, że jesteśmy padnięte, zamiast usilnie zagadywać, powiedział:
- Jesteście pewnie bardzo zmęczone. Tam jest łazienka,
korzystajcie bez krępacji, tu jest pościel, nie będę was już męczyć, do
zobaczenia rano. Mam nadzieję, że uda nam się porozmawiać przy kawie i
śniadaniu.
Dokładnie tak zrobiłyśmy.
Kwestia ewentualnego pozostania u Luki na drugą noc została
tego wieczora nierozstrzygnięta. Wiedziałyśmy, że jego współlokator chce robić
w mieszkaniu imprezę i może nie być zadowolony
z couchserferów zalegających w salonie, jednak Luca obiecał porozmawiać
z nim rano.
Jakkolwiek, nie zdążył. Byłyśmy pierwsze. Po pobudce około
9, ze swojego pokoju wyszedł skacowany Bułgar Georgi. Od słowa do słowa,
wspomniałyśmy o drugiej nocy w mieszkaniu i jego imprezie.
- Co? Ja robię imprezę?
- Luca tak powiedział.
- Ale że dzisiaj? Tutaj?
- No tak.
- Dlaczego on gadał takie głupoty?
- A nie robisz imprezy?
- Robię, ale nie tutaj. Zresztą, nawet jeśli bym robił, to
chyba nie jesteście nie imprezowe?
Problem rozwiązał się sam, a my miałyśmy caluteńki dzień na
nicnierobienie i leniwe snucie się po mieście. Zjadłyśmy śniadanie z Lucą,
dostałyśmy klucze do mieszkania i przyzwolenie na wracanie kiedy chcemy i
ogólny mandat na wolność absolutną. Zapowiadało się pysznie.
Deszcz, black metal i Grieg – witaj w Bergen!
Bergen trudno opisać w kilku zdaniach. Aura deszczowa,
uliczki wąskie, domki kolorowe, zapach zdecydowanie rybny, chmury niskie,
ludzie sympatyczni. Miasto rzuciło na mnie absolutny urok i to decyzja o
pozostaniu tutaj dłużej była tą drugą najlepiej podjętą podczas norweskiej
podróży. Spędziłyśmy caluteńki dzień błądząc (złe słowo – tak naprawdę trudno
się tu zgubić) uliczkami, obserwując wpływające do portu statki i stateczki,
podziwiając krajobrazy, nadzwyczaj czyste ulice (Norwegia ogólnie jest bardzo
czystym krajem!) i ludzi zupełnie nieprzejmujących się deszczem. Widziałyśmy
hinduski ślub, kupiłyśmy pysznego łososia na kolację, a ja spełniłam marzenie o
wielkich i ciepłych rękawiczkach w łosie.
eeeee macarena
To musiała być jakaś #osom akcja społeczna.
Bryggen
Niestety nie miałyśmy już okazji tego wieczora porozmawiać z
Lucą. Wrócił z pracy w środku nocy, Georgi był na swojej-nieswojej imprezie,
więc zostałyśmy w mieszkaniu same i dosyć szybko poszłyśmy spać. Następnego
dnia czekało nas około 500 km trasy z Sigmundem.
Jako punkt spotkania wybraliśmy dworzec główny w samo
południe o 13. Tym razem wiedziałyśmy czego spodziewać się po Sigmundzie; nie
pomyliłyśmy się ani odrobinę. Zostałyśmy poczęstowane pysznymi jabłkami od
sadowników, ciastkiem o wdzięcznej nazwie Lefse i kawą. Zobaczyłyśmy po drodze
chyba wszystkie możliwe wodospady, szkołę średnią, do której Sigmund chodził i
hotel, w którym dawno temu pracował. Porozmawialiśmy o reniferach, zorzy
polarnej, embargo na eksport łososi do Rosji, jedzeniu. Wysłuchałyśmy historii
o jego krewnym, który przez kilkadziesiąt lat żył samotnie w górach z dala od
jakiejkolwiek cywilizacji, zobaczyłyśmy morskie farmy, dowiedziałyśmy się na
jakiej zasadzie funkcjonuje system płacenia za korzystanie z dróg w Norwegii.
Lefse - ciastko złożone z placka trochę podobnego do
naszego naleśnika i robione z koziego mleka,
naszego naleśnika i robione z koziego mleka,
przełożone słodką masą.
Około 22 zostałyśmy wysadzone przed samymi drzwiami lotniska.
Nie mogąc uwierzyć we własnego cholernego farta, szybko znalazłyśmy idealną
miejscówkę do spania: trochę na uboczu, w wygodnych fotelach. Niestety
nacieszyłyśmy się nią tylko przez jakieś 2 godziny, dopóki nie przyszedł
ochroniarz i radosnym tonem oświadczył:
- Zamykamy lotnisko, proszę wyjść.
Tak po prostu. No to wyszłyśmy. Było około 1.30 w nocy, na
zewnątrz przenikliwie zimno i niesamowicie pi… wiało. Wiało bardzo. Lotnisko otwierano
ponownie o 4, tak więc miałyśmy ponad dwie godziny czasu bez większych
perspektyw czy ambitniejszych planów. Usiadłyśmy więc pod daszkiem przy
drzwiach i oddałyśmy się rozrywce, jaką była gra słowno-kalamburowa, której
zasady są na tyle skomplikowane, że nie wytłumaczę dokładnie na czym polegała.
Na szczęście czas szybko minął, a chwilę przed 4 zostałyśmy
ponownie wpuszczone do budynku. Kolejne dwie godziny spędziłyśmy w trybie
śpiąco-czuwającym. Następnie bramki, godzinka snu w samolocie i pobudka w
brzydkiej, deszczowej Warszawie. (no, po drodze była jeszcze zabawna sytuacja
przy zdjęciu bagażu, ale o tym pisałam na fanpejdżu, toteż powtarzać się nie
będę, tylko skrin wrzucę, a kto jeszcze nie załapał – odsyłam tutaj)
Stamtąd kolejka na dworzec, chwila koczowania w oczekiwaniu
na busa do domu i kolejnych siedem godzin. Siedem smutnych godzin przewijania w
głowie kolejnych sytuacji, widoków, dialogów. A wszystko to w oczekiwaniu na
ciepłego schabowego i własne wygodne łóżko.
Choć tak naprawdę nie oddałabym norweskiej przygody za
najwygodniejsze łóżko na świecie. Nawet gdyby miało być wodne.