Jak często masz ochotę
schować się przed wszystkimi i mieć święty spokój? Od pracy, uczelni, szumu
miasta, telefonów, mediów społecznościowych - wszystkiego co cię otacza.
Ja w najbardziej
optymistycznych momentach przynajmniej raz dziennie. Przynajmniej na chwilę.
Ostatnio potrzebowałam
tego bardziej niż kiedykolwiek. Plan pojawił się jeszcze w maju – w sierpniu
egzamin, a po nim totalny reset, przynajmniej na jeden weekend.
Zasadniczym plusem życia
na Węgrzech jest fakt, że blisko stąd w wiele fajnych miejsc. Nie mówię, że
Polska takich w pobliżu nie ma, ale mieszkając w niej przez ponad dwadzieścia
lat zdążył się już człowiek opatrzeć i poznać większość sąsiedztwa. A Węgry? Rzut
beretem w jedno z przyjemniejszych miejsc Europy, czyli na Bałkany!
...ale Bałkany zwiedziłam
przecież dosyć porządnie kilka lat temu, toteż myśląc o idealnym miejscu na
poegzaminowy relaks, przyszedł mi do głowy inny kraj – Słowenia. Podczas
stopowania po południu trochę zignorowałam tę część Europy na rzecz Rumunii,
Serbii, Czarnogóry i Chorwacji. Zatrzymaliśmy się wtedy tylko na dwa dni w
Koprze – uroczym mieście przy wybrzeżu. Moje główne wspomnienie do ajwar
kupowany w lokalnym supermarkecie i kierowcy zatrzymujący się dla pieszych
przed każdym przejściem. Potem już tylko wylotówka i trzy godziny w pełnym
słońcu na dużym parkingu pod Mariborem, skąd zabrała nas polska laweta. Nie
pamiętam nawet, żebym wtedy zwracała jakąś szczególną uwagę na widoki po
drodze.
Decyzja przyszła więc
łatwo: skoro sąsiaduję aktualnie z krajem, o którym nie wiem zbyt wiele i w
którym również wiele nie pobyłam, trzeba to szybko zmienić. Fakt, że kraj sam w
sobie jest maleńki (mniejszy niż województwo mazowieckie!) też okazał się
sporym ułatwieniem – to przecież idealna okazja, by wypożyczyć samochód i
zjechać Słowenię wzdłuż i wszerz.
Nie będę narzekać na
ludzką ignorancję w tym temacie. Powiedzmy sobie szczerze – Słowenia nie jest
najpopularniejszym kierunkiem wakacyjnym. Przynajmniej wśród Polaków, bo Włosi
mają na jej punkcie prawdziwego fioła, ale to już zupełnie inna historia.
Jednak choć niepopularna, z ręką na sercu mogę powiedzieć, że uważam ją za
jeden z bardziej niedocenionych i wartych odwiedzenia krajów Europy. Ale w co
tu konkretnie celować, skoro wiedza niewielka?
Ja wiedziałam tylko tyle,
że chcę gór, jak najmniej ludzi i świętego spokoju. Nie zawiodłam się ani
trochę.
Morze
Z Budapesztu wyjeżdżamy dopiero przed 19 – nie
przez korki, ale przez kolejkę w wypożyczalni samochodów. No, przez korki mamy
opóźnienie dopiero później, bo fakt faktem, nie wybraliśmy prawdopodobnie
najlepszej pory na podróż. Jest piątek wieczorem, 17 sierpnia, a w poniedziałek
20.08 jest jedno z większych węgierskich świąt, czyli Dzień Świętego Stefana. Znaczy
to tyle, że długi weekend właśnie się rozpoczął i połowa populacji Budapesztu
postanowiła wyjechać z miasta. Na autostradzie jest tłoczno jak na paradzie. Na
szczęście Węgrzy pod względem podróży są raczej patriotami – tłum rozładowuje
się na wysokości Balatonu.
Nie wiem o której przekraczamy granicę. Jest
zupełnie ciemno, ja patrzę w gwiaździste niebo, nucę i trochę przysypiam. Po
pierwszej jesteśmy gdzieś na wybrzeżu i to tam postanawiamy znaleźć miłe
miejsce na nocleg. To nie jest moje pierwsze (ani na pewno nie ostatnie) spanie
na dziko, a jednak, mimo jako takiego doświadczenia, znów pojawia się dobrze
znany problem – znalezienie idealnego miejsca. Moją podstawową zasadą jest
zawsze to samo: im dalej od ludzi, tym bezpieczniej. Ważne, żeby się schować
przed ludzkim wzrokiem, a reszta jakoś sama się ułoży. W teorii to zawsze brzmi
pięknie i prosto, jednak w praktyce... Możesz sobie wyobrazić czwórkę ludzi;
każdy zmęczony, każdy głodny, bo ostatni posiłek przypadł na jakąś 13 czy 14, a
jest druga w nocy. Jest ciemno, co prawda nie zimno, ale wystarczająco
wykańczająco. Nikt nie zna okolicy i każdy marzy tylko o tym, żeby wreszcie
położyć się spać, a przecież jeszcze trzeba znaleźć to zakichane miejsce i
rozbić namiot…
Jezuuuu, po co nam był ten wyjazd?!
Próbujemy najpierw znaleźć plażę, którą obczaiłam
wcześniej na mapie, jednak to nie takie proste w zupełnej ciemności. Droga w
pewnym momencie się kończy – zawracamy więc. Jedziemy dalej, przed siebie, bez
konkretnego planu, bo co mamy tak właściwie planować? Po prostu rozglądamy się
uważnie, szukając dogodnego miejsca na nocleg.
Droga robi się coraz węższa i bardziej kręta,
jedziemy nią w górę i w górę, coraz wyżej.
- Czekajcie! – ktoś krzyczy. – Tu jest zatoczka,
może się zatrzymajmy i sprawdźmy, czy da się tu w okolicy schować, albo chociaż
na mapę zobaczmy.
Tak też robimy. W zatoczce stoi już jakiś busik
przerobiony na kampera, co daje nam do myślenia, że może to wcale nie jest
takie głupie miejsce. Chłopaki idą na zwiady w okolicę. Pięć minut później
wracają, całkiem rozentuzjazmowani.
- Znaleźliśmy IDEALNE miejsce na namiot!
Zabieramy więc potrzebne rzeczy i idziemy je
wypróbować.
Miejsce faktycznie wydaje się idealne. Trzeba
zejść z delikatnej skarpy, przedrzeć się przez krzaki, nie potknąć się w
międzyczasie o śliskie kamienie i voilà: oto idealny kawałek płaskiej
przestrzeni, osłonięty od drogi drzewami, z widokiem na morze. Co prawda
całkiem niedaleko w dole majaczą domy, i w zasadzie istnieje spore prawdopodobieństwo,
że jesteśmy na posesji prywatnej, jednak chyba nie za często uczęszczanej, bo
nie wygląda na szczególnie zadbaną. Pal licho, myślę. Najwyżej ktoś nas za
chwilę obudzi i wyprosi, wtedy będziemy się martwić.
Już dawno nie widziałam tylu gwiazd, co tej nocy.
Droga mleczna pięknie rozciąga się nad głowami, niebo co chwilę przecinają
Perseidy.
Padamy momentalnie po rozbiciu namiotów. Budzi
mnie dopiero ptasie szczebiotanie; zerkam na telefon – ósma rano. Wygrzebuję
się ze śpiwora, wychodzę z namiotu. Z domów na dole wybrzmiewają poranne
dźwięki: brzęk naczyń, trzaskanie drzwi, koszenie trawy. Przeciągam się,
rozglądając po okolicy, która przecież w dziennym świetle wygląda całkowicie
inaczej. Patrzę w stronę, po której w nocy – jak mi się wydaje – było widoczne
morze. I zamieram. Widok jest przepiękny, choć jeszcze przysłonięty poranną
mgłą. Dla takich poranków podróżuję!
Słoweńskie wybrzeże jest
bardzo niewielkie – ma niecałe 50 kilometrów długości. Bynajmniej nie ujmuje mu
to uroku! Słynne jest przede wszystkim z iście włoskiego klimatu: miasteczka z
wąskimi uliczkami, stare kamienice i pranie rozwieszone nad głowami
przechodniów. Włoscy turyści przyjeżdżają tam na wakacje, a słoweńscy mieszkańcy
wybrzeża zwykle mówią płynnie w obu językach.
Jako, że naszym celem
było raczej spędzenie czasu z dala od miast, zahaczyliśmy tylko o jedno (za to
jedno z popularniejszych) – Piran.
Jak już niejednokrotnie wspominałam, nie jestem szczególną fanką małych
miasteczek; a przynajmniej nie na dłuższą metę. Godzinka, dwie, żeby
pospacerować – jak najbardziej. Ale co tam robić dłużej?
Piran to słoweńskie
miasteczko z charakterystycznymi, czerwonymi dachami. Warto przejść się na
wzgórze, żeby zobaczyć je z góry – świetny klimat!
Za to pirańskie wybrzeże to takie 2/10; no ale wiecie jak to jest z "plażą" zaraz przy ulicy... |
Jeśli chodzi o plaże, to
nie polecę żadnej konkretnej. My próbowaliśmy znaleźć dogodne zejście na jedną
upatrzoną, ale nam nie wyszło i ostatecznie trzeba było zjeżdżać na nią na
tyłku po stromych klifach (sic!), czego totalnie nie polecam. Pamiętajcie
tylko, że słoweńskie plaże to żwir i
kamienie, podobnie wygląda morskie dno, więc warto zaopatrzyć się w klapki
z porządnymi podeszwami i grubszą matę zamiast cienkiego ręcznika.
Góry
Z wybrzeża kierujemy się na północ, w Alpy
Julijskie. Chcemy przede wszystkim zobaczyć osławione jezioro Bled i inne,
niekoniecznie opisane w przewodnikach, miejsca. Z każdym kilometrem na północ
widoki są coraz piękniejsze – bezkresne góry i lasy; jeszcze zielone, ale już
błyskające rudościami. Znowu trochę przysypiam, bo noc była wyjątkowo krótka.
Co kilka minut budzi mnie tylko szturchnięcie i słowa: „Magda, patrz!”. Zawsze
patrzę. Zawsze się zachwycam.
Droga na północ trwa kilka dobrych godzin, bo w zasadzie
w ogóle się nie spieszymy. Jedyny cel na ten wieczór to znalezienie miejsca na
nocleg zanim zapadnie zmrok. No, i kupienie czegoś na kolację, bo od śniadania
złożonego z burków i owoców nie jedliśmy zupełnie nic i głód zaczyna dawać nam
się we znaki.
Następny przystanek:
Jezioro Bled
Jestem pewna, że
kojarzycie z Internetu takie zdjęcia, na których jest jezioro, wokół niego
góry, a na środku mała wysepka, na której znajduje się kościół. To właśnie
Jezioro Bled.
Szczerze przyznam, że
miałam tak zwane parcie na zobaczenie
Bled. Tylu zachwytów się o nim naczytałam, a tymczasem… Byłam totalnie rozczarowana.
Samo miasteczko
(przynajmniej w okresie turystycznym) jest maksymalnie zatłoczone, parking
kosztuje krocie, nie wspomnę już, że gruba kasa zdzierana jest nawet na
toaletach publicznych (ja ogólnie jestem przeciwniczką płacenia za czynności
fizjologiczne gdziekolwiek, a w turystycznych miejscach to już w ogóle nóż mi
się w kieszeni otwiera, gdy widzę wejście do ubikacji za 1€+). Brzeg dookoła
jest maksymalnie zagospodarowany – betonowy, z zielonymi przestrzeniami obok,
na których i tak widnieją tabliczki głoszące o zakazie
siadania/stawania/patrzenia na trawę. Zakaz wchodzenia do wody, zakaz opalania,
zakaz leżenia na kocu… Można co prawda wynająć kajak, by popłynąć na wysepkę na
środku, ale szczerze mówiąc, z ilością ludzi wokół i hałasem nie miałam za
bardzo ochoty zostawać tam na dłużej. Zresztą nie tylko ja. Zrobiliśmy sobie
jeszcze krótki spacer i po niecałej godzinie nad Bledem wróciliśmy do
samochodu.
Triglavski Park
Narodowy
Niedaleko Jeziora Bled znajduje się Triglavski
Park Narodowy, a w nim inne miejsce, które bardzo chcę zobaczyć: Jezioro
Bohinjsko. Po pierwszym rozczarowaniu nie jestem już tak entuzjastycznie
nastawiona. Zresztą wciąż mamy przecież sporo czasu, więc postanawiamy zupełnie
niespiesznie pojeździć po Parku, zobaczyć trochę lasu, trochę jeziora, zrobić
zakupy i znaleźć idealne miejsce na biwak.
- Jakby co, to ja się uważnie rozglądam i jak
zobaczę fajną miejscówkę, to będę krzyczeć – mówię, przyklejając nos do szyby.
– O! Tam przy rzece jest jakiś niby parking, ale chyba bardziej nieoficjalna
miejscówka do spania na dziko, bo stoi kilka kamperów. Pamiętajmy, w razie
czego możemy tu wrócić trochę później.
W sklepie kupujemy chleb, ajwar i wielki słoik
oliwek. No, i jeszcze parę piw, bo w końcu należy nam się po całym dniu upału.
Im dalej w Park, tym więcej lasu. Zatrzymujemy się
w jakimś przypadkowym miejscu, żeby zrobić sobie jeszcze przed snem krótki
spacer. Słychać potok, więc idziemy w tamtą stronę. A tu nagle, nie wiadomo
kiedy, jesteśmy w Kanadzie!
Zostaje nam jeszcze Jezioro Bohinjskie. Góry wokół
niego zdają się być wyższe, niż w okolicy Bledu – nie wiem, czy tak jest
naprawdę, czy tylko mi się wydaje.
Po raz pierwszy widzimy Bohinj przejeżdżając przez
jakieś małe miasteczko. Owszem, nad jeziorem jest trochę ludzi, ale mam
wrażenie, że co najmniej trzy razy mniej niż nad Bledem. Brak tu betonowego
brzegu, turyści (i tubylcy) swobodnie leżą na brzegu i wchodzą do wody.
Jedziemy jeszcze kawałek dalej, by zatrzymać się w przypadkowej zatoczce przy
drodze. Przedzieramy się przez krzaki, docieramy do wąziutkiej, żwirowej plaży.
A tam…
Jezioro
Bohinjskie
Nie będę przedłużać – to jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie
widziałam. Krystalicznie czysta woda, mieniąca się tysiącami odcieni
zieleni i błękitu, wysokie, budzące respekt góry, cisza i święty spokój. To nie
tak, że to jezioro jest niepopularne wśród turystów – oczywiście, że nie!
Owszem, jest mniej słynne, niż Bled, choć wcale – moim zdaniem – tak być nie
powinno. Ale może to i lepiej? Dzięki temu nie jest obsypane z każdej możliwej
strony hotelami, miasteczkami, sztucznie wykreowanymi plażami. Ba! – wokół
całego Jeziora Bled jest mnóstwo ścieżek rowerowych i spacerowych. Przy Bohinj
są tylko z jednej strony, choć i tak większość otoczenia to góry i las. Jest za
to mnóstwo dzikich miejscówek: wystarczy zejść na brzeg, gdzie można się dostać
bardzo łatwo, a prawdopodobieństwo, że spotka się tam ludzi, jest minimalne.
My spędziliśmy czas nad
Jeziorem Bohinjskim zarówno wieczorem, przy złotym świetle zachodzącego słońca
(zdjęcia powyżej), jak i rano. Co prawda na sam wschód wstać nam się nie udało,
ale i tak nie mogliśmy się powstrzymać, żeby o siódmej rano nie zwinąć namiotów
i nie pojechać nad wodę. O tej porze dnia brzeg był pusty, woda lodowata, jej
kolory jeszcze piękniejsze, a nad samą taflą wody unosiła się mgła (a może to
była chmura?).
Jezioro Bohinjskie to
zdecydowanie miejsce, które zachwyciło mnie najbardziej podczas tej krótkiej
podróży. Aż strach pomyśleć jak niesamowicie musi wyglądać jesienią, z rudymi
górami dookoła!
Nocleg na dziko
Na drugą noc ostatecznie
wróciliśmy do tego miejsca, które zauważyłam z drogi. Przestronny, dziki
parking nad rzeką, schowany za drzewami (była jeszcze druga jego część, której
nie sposób było zauważyć z głównej trasy). Wystarczająco daleko od ludzi, nie
było opcji, żeby komuś w tym miejscu przeszkadzać. No i przede wszystkim poza terenem parku narodowego.
Zwykle przed podróżą –
szczególnie taką roadtripową, z namiotem – czytam informacje, jak w danym kraju
wygląda kwestia spania na dziko. Przykładowo Skandynawowie nie mają z tym
problemów: wychodzą z założenia, że natura jest dla wszystkich, dlatego też
rzadko się zdarza, żeby na przykład wejścia na szlaki czy do jakichś
przyrodniczych atrakcji były płatne. Podobnie jest ze spaniem na dziko. Możesz
rozbić namiot w zasadzie w dowolnym miejscu (uwaga: nie mam pewności tak zasada odnosi się do parków
narodowych), byle był przynajmniej 100 metrów od czyjejś posesji.
Niestety, wszelkie
informacje o Słowenii, które znalazłam w Internecie, nie wyglądały już tak
kolorowo. Park Narodowy (co zrozumiałe) lepiej wybić sobie z głowy, a wszystkie
inne miejsca też są raczej kiepskim wyborem, szczególnie w sezonie.
Ostatecznie było dobrze,
obyło się bez bliskiego spotkania z policją. Myślę, że znaleźliśmy po prostu
spoko miejscówki, gdzie nie rzucaliśmy się nikomu w oczy.
Spanie na dziko spaniem na dziko, ale zęby myć trzeba! |
Wodospad Savica
Znajduje się niedaleko
Jeziora Bohinjskiego, a że nazajutrz rano wciąż mieliśmy sporo czasu,
postanowiliśmy wybrać się na szlak. Nie jest on ani długi ani wymagający – pół godziny
w jedną stronę, średnio stromo. Co prawda, byliśmy nieco rozczarowani, że za
taką mikroskopijną trasę musimy zapłacić po 3 euro od osoby, ale ostatecznie, z
bólem portfeli, skusiliśmy się.
Warto. Nie jestem co prawda do końca pewna, że jest to widok wart biletu wstępu,
ale umówmy się – aż tak drogo nie jest, żeby sobie odmawiać.
W drodze powrotnej
zahaczyliśmy jeszcze o Lublanę, ale po pierwsze – nie spędziliśmy tam na tyle
dużo czasu, żebym czuła się na siłach udawać speca i o niej pisać. Po drugie –
nie powiem, żeby mnie jakoś szalenie urzekła. Zdecydowanie bardziej zachwyciły
mnie góry, lasy, woda; nawet z urlopowiczami.
Jeśli tylko macie okazję –
nie zastanawiajcie się dwa razy. Jedźcie do Słowenii! Zgubcie się na szlaku,
odpocznijcie nad jeziorem, wtopcie się w naturę! Absolutnie warto; co więcej,
myślę, że wrzesień jest na to idealnym czasem. Jeszcze nie jesień, a już nie
lato – łagodny stan pomiędzy, gdy temperatury są jeszcze wystarczająco wysokie,
a kolory już kojąco piękne. Obiecuję, że nie pożałujecie!