Sobota. Na szczęście tym razem nie musimy się specjalnie
spieszyć – samolot dopiero o 22.35, a do Warszawy 300 km. Wychodzimy z Magdą powolnym
krokiem z domu. Na wylotówce spotykamy konkurencję w postaci dwóch dziewczyn,
chyba również chcą się dostać do stolicy. Zostawiamy im przystanek i wracamy do
zatoczki paręnaście metrów wcześniej.
Droga mija szybko – ledwie 4 godziny drogi w naprawdę miłym
towarzystwie. Na miejscu spotykamy się z kolegą i zgodnie stwierdzamy, że
należy nam się porządny i wielki obiad. Nie wiadomo kiedy następnym razem zjemy
coś konkretnego.
Czas mija błyskawicznie i niedługo później stoimy już w
kolejce do kontroli bezpieczeństwa w Modlinie. Jest gorąco, tłoczno i
kompletnie bez organizacji. Ochroniarze co chwilę krzyczą, ludzie się
przepychają, a my naiwnie szukamy sklepu, w którym mogłybyśmy dostać kamizelkę
odblaskową; oczywiście bez skutku. W końcu lituje się jakiś pan stojący w
kolejce i oddaje nam swoje własne odblaski. Pierwszy przejaw ludzkiej
życzliwości tego dnia.
W samolocie spotykamy nikogo innego jak naszą krakowską
autostopową konkurencję. Jedź na koniec świata, a na pewno spotkasz tam kogoś
znajomego.
Lądujemy na lotnisku Copenhagen CPH i tam też spędzamy
pierwszą noc. W rankingu na najwygodniejsze lotnisko na jakim do tej pory
spałam bezkonkurencyjnie zajmuje 3 pierwsze miejsca.
Korzystając z rady naszego hosta wsiadamy do metra bez
biletów i wpadamy wprost na kontrolera, w związku z czym wysiadamy na następnym
przystanku. Na nim mamy już trochę więcej szczęścia i docieramy do centrum
Kopenhagi bez większego problemu.
Kopenhaga: Amsterdam i Oslo w jednym
(Uwaga: po Kopenhadze swobodnie da się poruszać metrem na
gapę. Oczywiście nie polecam tego nikomu, bo nie jest to ani trochę przykładne
ani dobre, ale… no da się. Kontrolerów bardzo łatwo poznać po
charakterystycznym ubraniu i wystarczy po prostu wysiąść na następnym
przystanku. Autobusów w ten sposób nie testowałam.)
Nie jesteśmy tego dnia pierwszej świeżości; mimo wszelkich
wygód na lotnisku daje nam się we znaki niedospanie, niedojedzenie i ogólne
wygniecenie. Jednak z hostem mamy spotkać się dopiero po południu, więc nie
chcemy tracić czasu na siedzenie w miejscu.
- Dlaczego jest tak pusto? Czy w tym mieście w ogóle nie ma
mieszkańców?
- Też się
zastanawiam. Sobota, 10 rano, a na ulicy żywego ducha!
Orientujemy
się, że jest niedziela dopiero po 15 minutach.
Niebo zaczyna nieprzyjemnie płakać, a nasza rewelacyjna
lotniskowa mapa roztapia się w rękach. Postanawiamy wejść do pierwszej lepszej
kawiarni i dokładnie ją (mapę) przejrzeć. Kilka metrów dalej barman rozstawia
krzesła w ogródku. Zagadujemy, jest otwarte, możemy wejść. Pyta skąd jesteśmy,
mówimy, że z Polski. Na jego twarzy pojawia się wielki uśmiech i odpowiada nam
już w rodzimym języku. Tak właśnie poznajemy Krzyśka i tracimy szansę na
zapłacenie tego dnia za kawę, bo „dziewczyny, szefa i tak nie ma, ja stawiam,
na nasz koszt”. Przy okazji podpowiada nam co w okolicy warto zobaczyć.
Naszym pierwszym celem jest wieża. Nie pamiętam jaka
dokładnie, bo koniec końców w ogóle do niej nie docieramy. Zatrzymujemy się na
ulicy żeby zerknąć na mapę, kiedy podchodzi do nas jakiś człowiek.
- Cześć dziewczyny, potrzebujecie pomocy?
- Cześć. Skoro już pytasz, szukamy tego miejsca, wiesz
którędy trzeba iść?
- Jasne, chodźcie, zaprowadzę was.
Tym sposobem docieramy do osławionej Christiani.
Znajdujemy stolik w miarę ustronnym miejscu i we trójkę
siadamy. Nasz nowy kolega – Litwin – bez słowa podaje nam jointa. Głupio
odmówić. Po paru minutach dosiada się czwórka gości – Duńczyk, Hiszpan,
Amerykanin i Libańczyk. Mimo że wszyscy świetnie znają duński, w naszym
towarzystwie kulturalnie rozmawiają tylko po angielsku.
Choć bardzo miło spędza nam się czas z nowymi znajomymi,
decydujemy, że dobrze byłoby zobaczyć jeszcze kawałek miasta przed spotkaniem z
hostami. Mamy szczere chęci by kontynuować spacer, jednak pogoda psuje się na
dobre.
Christiania
Dach biblioteki narodowej
Park rozrywki Tivoli
Docieramy metrem do dzielnicy, w której mieszka nasz host i
ruszamy spacerem do jego mieszkania. Tam poznajemy współlokatorów Krynia i
szybko decydujemy, że wiśniówka, którą przywiozłyśmy z Polski nie może już
dłużej czekać. Po przysłowiowym bruderszafcie ruszamy wszyscy wspólnie z
powrotem do Christiani na koncert w jazz barze.
Wyobraźcie sobie bar. Ciasny, bez okien, cały w drewnie i
cegle, z podłogą, która ostatni raz doświadczyła bliskiego spotkania z miotłą
jakieś 20 lat temu. Typowa mordownia, przesiąknięta zapachem wilgotnego
parkietu i parującego alkoholu, z białym, słodkim i duszącym dymem unoszącym
się nad poobdzieranymi stolikami. W środku pełniutko, ledwie się mieścimy.
Każdy uśmiecha się do nas, zaprasza do swojego stolika, częstuje wszystkim co
ma. Na scenie kilku gości z instrumentami, tworzących niesamowitą improwizację
przechodzącą płynnie z jazzu przez reggae, funk i bluesowe standardy. Jeśli
ktoś z widzów ma akurat dobre flow, po prostu wchodzi na scenę i śpiewa, tańczy,
gra razem z muzykami.
„Trafiłam do raju”, myślę.
Wracamy do mieszkania późno, ale w najlepszych humorach
świata.
Nazajutrz budzi nas słońce zaglądające do okna. Wstajemy szybko i
pewnie – mamy dużo planów i sporo miejsc do zobaczenia. Pierwszym punktem jest
wieża astronomiczna, z której snuje się ładna panorama na całe miasto.
Następnie Nyhavn – ulica ciągnąca się nad kanałem i pełna kolorowych domków;
widnieje na każdej pocztówce z Kopenhagi i do złudzenia przypomina bergeńskie
Bryggen. Trafiamy na przemarsz gwardii królewskiej i idziemy szukać osławionej
kopenhaskiej syrenki.
Panorama miasta z wieży astronomicznej
Nyhavn
Szukać to jak najbardziej adekwatne słowo. Syrenka jest mała
i właściwie zauważalna głównie dzięki tłumowi kotłującemu się tuż przy niej. A
do tego wszystkiego ma nogi.
(oszukana) Syrenka
Po odhaczeniu tego punktu z listy znajdujemy jeszcze piękną
fontannę Gefion (niestety tym razem bez wody) i spacerujemy po ogrodach
królewskich.
Fontanna Gefion
(tym razem bez wody)
(tym razem bez wody)
Ogrody królewskie
Na sam koniec zostawiamy sobie najmilszy punkt programu –
kopenhaską plażę. Można dojechać do niej metrem, znajduje się ledwie kilka
stacji od centrum i jest naprawdę przepiękna. Wydmy, mnóstwo ścieżek
rowerowych, mostków i mosteczków, czysta i błękitna woda, a na horyzoncie zarys
wiatraków. Do tego (przynajmniej jak na tę porę roku) jest w miarę pusta i spokojna.
Jeśli kiedykolwiek ktokolwiek powiedziałby mi, że w jakimś
północnym kraju w ciągu pół dnia słońce pokoloruje mi twarz na czerwono, nie
uwierzyłabym.
Pozostaje nam ostatni wieczór w Kopenhadze. Z tej okazji
uznajemy, że koniecznie musimy zrobić pyszną kolację, idealną pod równie pyszne
wino (warto wspomnieć: wina w Danii są tanie! Bynajmniej nie oznacza to, że
mają posmak siarki :) Za butelkę trunku kosztującego w Polsce około 40 zł w
Danii zapłacimy w przeliczeniu około 15 zł). Spędzamy przemiły wieczór z
Kryniem, Rafałem i Patrycją, którzy goszczą nas jak królowe. Tak naprawdę
trochę chce mi się płakać, że następnego dnia wyjeżdżamy – od pierwszej minuty
czuję się w ich mieszkaniu jak u siebie, wszyscy są serdeczni i próbują uchylić
nam nieba. Wtedy jeszcze nie wiem, że najcięższa, a zarazem najpiękniejsza (no,
może po prostu równie piękna) część podróży dopiero się zaczyna, a dobrych
ludzi na swojej drodze spotkam w następnych dniach jeszcze baaaaaardzo wielu...
Ciąg dalszy nastąpi.